Pokuta – film Abuładze

„Pokuta” to film z lat 80-tych ubiegłego już stulecia. Przypomniał mi o nim Czesław Miłosz, pisząc o tym dziele kilka zdań w „Roku myśliwego”. Wspomina on film w ten sposób:

„Wieczorem zaraz po powrocie pokaz filmu sowieckiego „Pokuta” w Wheeler Hall, w obecności reżysera, sala pełna, czyli kilka tysięcy widzów. Film zadziwiający, odpowiedzi Abuładze na pytania z sali dowodzą jego zaprawy jako homo sovieticus. Zapytuję siebie: czy ideał moralny (mówić prawdę) w służbie państwa jest tym samym, czym może być dla ludzi wolnych?”

Oglądałam ten film i był taki właśnie – zadziwiający, to wryło mi się w pamięć, jego niesamowita atmosfera, ale i jawny pokaz okrutności, a jednocześnie i jakiejś misterności, w działaniu systemu totalitarnego i jego wpływu na ludzi. To pewnie przez tę misterność reżyser gruzińskiego pochodzenia umiał odpowiadać na pytania widzów, broniąc zapewne systemu swojej ojczyzny, czyli Związku Radzieckiego (Sowieckiego), choć nie była jego prawdziwą ojczyzną. A poza tym: choć powinien bić się w piersi (zapaść się ze wstydu, zniknąć, uciec?) za te krzywdy, które doznawali ludzie i narody przez ten „wiecznie żywy” stalinizm.

O czym film, przytaczam za portalem filmowym:

„Pokuta (1984). Po śmierci Warłama Arawidzego, byłego mera pewnego miasta, jego zwłoki zostają kilkakrotnie wykopane z grobu. Keti Barateli, sprawczyni czynu, zostaje aresztowana i w sądzie wyjaśnia motywy swojego postępowania. W przeszłości Warłam prześladował i doprowadził do śmierci wielu ludzi, w tym jej rodziców. Keti broni swego prawa do zemsty i poprzysięga wykopywanie zwłok, dopóki nie zostaną one legalnie pozbawione prawa do spoczywania w ziemi. Wnuk Warłama czuje ciężar przewin dziada, ale nie znajdując zrozumienia u bliskich, popełnia samobójstwo.”Pokuta (1984). Po śmierci Warłama Arawidzego, byłego mera pewnego miasta, jego zwłoki zostają kilkakrotnie wykopane z grobu. Keti Barateli, sprawczyni czynu, zostaje aresztowana i w sądzie wyjaśnia motywy swojego postępowania. W przeszłości Warłam prześladował i doprowadził do śmierci wielu ludzi, w tym jej rodziców. Keti broni swego prawa do zemsty i poprzysięga wykopywanie zwłok, dopóki nie zostaną one legalnie pozbawione prawa do spoczywania w ziemi. Wnuk Warłama czuje ciężar przewin dziada, ale nie znajdując zrozumienia u bliskich, popełnia samobójstwo.

Utwór w połowie lat 80. Zadziwił widzów odwagą, zbił z tropu swą niekonwencjonalną obrazowością i przypomniał, że istnieje bezmiar zła w historii państwa sowieckiego, który w filmie radzieckim nie został chyba tak naprawdę poważnie przedstawiony. Po kolejnych „odwilżach” politycznych pojawiały się nieliczne dzieła utalentowanych reżyserów, którym partia pozwoliła na opowiedzenie cichym głosem, w formie aluzyjnej o bliżej nieokreślonych „błędach i wypaczeniach”. Gdy patrzy się na złowrogiego bohatera Pokuty, Warłama Arawidzego, przychodzą na myśl najczarniejsze postaci XX-wiecznej historii. Abuładze stworzył uniwersalny portret dyktatora, ale przez charakterystyczny, „dobroduszny” ton wypowiedzi widzowi natychmiast przychodzi na myśl postać Stalina.”

Tutaj jeszcze jeden cytat na temat tego filmu i też jego historii:

„Dzień po pogrzebie burmistrza pewnego gruzińskiego miasteczka, ciało zmarłego zostaje wykopane z grobu i podrzucone w ogrodzie jego syna. Po ponownym pochówku znów ktoś podrzuca je do ogrodu. Sprawczynią profanacji okazuje się Ketavan Barateli, która zostaje aresztowana i postawiona przed sądem. Kobieta broni się, twierdząc, że burmistrz nie zasługuje na szacunek, ponieważ za życia był stosującym terror despotą, odpowiedzialnym za śmierć jej rodziców i przyjaciół. Syn burmistrza stanowczo zaprzecza jej twierdzeniom, ale wnuk despoty jej poruszony rewelacjami Ketavan i popełnia samobójstwo. Wtedy i syn burmistrza pozbywa się ciała ojca, zrzucając je w przepaść. Ostatnia scena filmu ukazuje kobietę w oknie, którą przechodząca obok staruszka pyta, czy ta droga prowadzi do kościoła. Kiedy dowiaduje się, że przy tej ulicy nie ma kościoła, staruszka odpowiada: „Co jest warta droga, która nie prowadzi do kościoła?”.

Telewizyjny film Tengiza Abuładze czekał trzy lata na swą premierę: rządzący Gruzją Eduard Szewardnadze, przyszły minister spraw zagranicznych ZSRR, skierował go do kin, by w ten sposób potwierdzić polityczną odnowę, związaną z dojściem do władzy w Moskwie Michaiła Gorbaczowa. Zamknięty w formie kunsztownej politycznej metafory, stanowiący gorzki rozrachunek ze stalinizmem, zarówno w wydaniu oryginalnym, jak i w breżniewowskiej modyfikacji, przyjęty został przez widownię – radziecką i światową – jako symbol jawności i pierestrojki, fundamentów polityki Gorbaczowa, która w rezultacie doprowadziła do upadku ZSRR. Film wyróżniono nagrodą jury w Cannes (także nagrodą jury ekumenicznego I nagrodą FIPRESCI) oraz sześcioma nagrodami Nike, rosyjskimi Oscarami), w tym dla najlepszego filmu roku.”

Warto zobaczyć ten film, co teraz jest łatwe. Wtedy prze krótki czas był wyświetlany w kinach i potem już był nieosiągalny przez długi czas…

Daimonion

Czytając Czesława Miłosza.

Niemal każda strona, niemal każdy fragment, akapit czy jego część to teksty tak bogate, że każą się zatrzymać, pomyśleć; że wywołują tyle skojarzeń, przypomnień, myśli; że inspirują do własnych przemyśleń, własnego spojrzenia, własnego pisania; że dają asumpt do wspomnień, przypominania sobie doświadczeń z własnego życia.

Teraz taką jest lektura „Roku myśliwego”, książki-dziennika (prawie dziennika, bo jednak są w zapisach luki, czasem kilkudniowe), swoistego diariusza, sylwy.

Dzisiaj fragment o tworzeniu i roli boskości, owego daimoniona, dla poety, choć i dla całego życia człowieka także. Najpierw ściągam żywcem definicję tego określenia (z internetowej Encyklopedii PWN):

daimonion – [gr.], filoz. w starożytnej Grecji półboska istota duchowa, pośrednicząca między światami bogów a ludzi; także boska moc, boski znak, duch dobry lub zły, częściej rozumiany jednak jako duch opiekuńczy człowieka; bywał pojmowany jako głos wewnętrzny i w tym znaczeniu był przypisywany Sokratesowi; zgodnie z przekazem Platona powstrzymywał on tylko Sokratesa przed niewłaściwym działaniem, wg Ksenofonta także doradzał, co należało czynić; symbol sumienia.

A teraz cytat z Miłosza:

„Moim bodźcem i sekretem mojej energii była, nie ma co ukrywać, miłość, a stan mój w ciągu wielu miesięcy określiłbym jako niezbyt przytomny i „mediumiczny”. Jeżeli przyznaję się do niezrozumienia wielu moich wierszy podyktowanych przez dajmoniona, to powinienem też uznać jego niepodzielne władanie całymi okresami życia, które tylko ex post ukazują swoją dziwną logikę, natomiast co mnie naprawdę popychało do postąpienia tak czy inaczej, było niejasne.”

Zdarzyło Wam się kiedyś napisać tekst, najczęściej wiersz, który „spłynął”, pojawił się nie wiadomo skąd, którego tematyka lub sposób napisania dziwiły Was samych? To działał chyba ów daimonion, ta siła wyższa, jakiś boski przekaz, a może nakaz, jakiś anioł lub – za jego pośrednictwem – anioł kogoś innego lub jakiś duch opiekuńczy czegoś o czym pisaliście.

Chyba… Być może… Uczucie jest jednak dziwne, uczucie ex post, jak napisał Miłosz, po napisaniu, po pewnym czasie i po przeczytaniu („skąd u mnie coś takiego?”), już z dystansu, już post factum.

Czesław Miłosz o poranku

Wpisałam tytuł. Przeczytałam. I jakoś dziwnie brzmi. Ale prawdziwie.

Bo dzisiejszy dzień zaczęłam od czytania wierszy Czesława Miłosza. Niezmiennie robią na mnie wielkie wrażenie. I ich autor także, jego umiejętność patrzenia na rzecz z nietypowej perspektywy, jego umiejętność nazywania tego, co zobaczył, a także jego przenikliwość, widzenie drugiego czy trzeciego dna.

Te wiersze i fragmenty zapisków, które pokazuję pochodzą z „Pieska przydrożnego”, książki próz i poezji, w której to książce każdy tekst daje do myślenia i do dyskutowania. A dzisiaj kilka wyimków z tej niesamowitej książki.

Piosenka Anity

Piosenka Anity to podtytuł wiersza, który chcę Wam dzisiaj pokazać. Bo tytuł tego wiersza brzmi: „Podobał mi się dlatego”. Jego autorem jest Piotr Müldner-Nieckowski. Wiersz znalazłam czy raczej odkryłam w „Podglądzie”, kwartalniku literackim Oddziału Warszawskiego Stowarzyszenia Pisarzy Polskich, w numerze 4. z 2017 r. Jest tam wiele ciekawych tekstów, tak poetyckich, jak i prozatorskich, ale ten zapada w pamięć szczególnie.

Jak on jest skonstruowany! Taka sobie niewinna opowieść, lekka wydawałoby się, a z każdym wersem coraz ciemniej i mroczniej.

A potem ten podtytuł. Piosenka…  Ze względu na podtytuł tego wiersza przypomina mi się „Piosenka o końcu świata” Czesława Miłosza. Tu piosenka, czyli wesele i śpiew, a tam – koniec świata. A w „Podobał mi się dlatego” też – z jednej strony mamy piosenkę, czyli wesele i śpiew, a z drugiej mamy Anitę, której …nie ma.

Niesamowity, moim zdaniem, wiersz.

Piotr Muldner-Nieckowski

P. Müldner-Nieckowski, Podobał mi się dlatego, Podgląd, nr 4, 2017, s. 143.

 

Dzień jak co dzień

(…)

Za każdym wschodem słońca wyrzekam się

zwątpień nocy i witam nowy dzień drogocennego

urojenia.

 

Te trzy wersy to puenta wiersza Czesława Miłosza „Sprawozdanie”, otwierającego tomik „Na brzegu rzeki” z 1994 r.

Takie trzy wersy. Moja codzienność, moja coranność.

 

Moja puenta w moim wierszu „Zmęczona jestem” z tomiku „Pocztówka z bajki” jest taka:

 

(…)

odkładam zagładę świata

na kolejny dzień

 

Takie dwa wersy. Moja codzienność, moja coranność.

 

Poetyckie schody

 

Poetyckie schody nie oznaczają bynajmniej trudności w pisaniu poezji, nie o to mi chodzi. Tym razem to po prostu wiersze, w których motywem przewodnim są schody.

Myślę teraz o schodach, i myślę, że każdy z nas ma w swoim życiu jakieś schody – oczywiście znów podkreślam, że chodzi nie o schody w sensie przenośnym, lecz o schody jak najbardziej fizyczne, stopnie, prowadzące w górę lub w dół (zależy z której ich strony patrzymy). W dodatku mam na myśli  schody dwojga rodzajów. Jedne to schody prowadzące na strych, drugie – schody z czasów dzieciństwa. Myślę, że każdy z nas ma jakieś swoje schody, szczególnie te z czasów dzieciństwa – bo albo w domu swoim, w swojej kamienicy albo też w domach czy kamienicach babcinych czy ciocinych, w domach wakacyjnych albo weekendowych-wypadowych-odwiedzinowych. I te schody najczęściej prowadziły do królestwa tajemnicy, fantazji i przygody – czyli na strych…

Z czasów dzieciństwa mam takie schody; skrzypiące dość upiornie, ciemne, bez światła i prowadzące na strych właśnie; żeby do tego raju się dostać, trzeba było ten schodowy odcinek, pełen czerni,  cieni, półcieni i tajemniczych konturów przejść, przebyć, najczęściej z duszą na ramieniu… Ale potem była nagroda – strych.

O schodach piszą poeci. W poemacie „Dwanaście stacji” Tomasza Różyckiego mamy typowe schody na strych, za nimi, po ich przebyciu też strych jak najbardziej typowy, pełen rzeczy typowo strychowych, czyli raj dla wyobraźni. Ale o tym raju to już można dalej poczytać w książce.

Potem mamy schody Czesława Miłosza, też i one skrzypią, co jest cechą podstawową przecież schodów wspomnieniowych i poetyckich. Te pochodzą z cyklu „Świat. Poema naiwne”.

Potem jeszcze schody Mariusza Kalandyka, rzeszowskiego poety, którego schody też skrzypiące, złowrogie, ciemne, jak na prawdziwe schody przystało, a dodatkowo ozdobione, podobnie jak u Cz. Miłosza, wzbudzającą strach u dzieci głową dzika. Ciekawe, ta głowa dzika. Ale te „Schody” i „Schody II” to dwa bardzo klimatyczne, żeby nie powiedzieć mroczne, sonety. Ciekawe, ładne.

No, zobaczcie sami.

 

 

Tomasz Różycki

Stacja ósma: Prudnik (fragment)

(…)

Ruszył więc powoli, niejako na pamięć i po czternastu nieudanych

próbach natrafił nogą na najpierwszy stopień, który pod ciężarem

wydał przeraźliwy jęk oraz skrzypienie. Były to schody drewniane,

niepomiernie stare, z rzadka pastowane i chodzenie po nich

zawsze oznaczało wydobywanie z zasuszonych desek

całej symfonii dźwięków. Człowiek je depczący

podobny był przy tym natchnionemu artyście,

co właśnie przebiega klawisze dość zepsutego swego klawesynu

od partii najniższych aż do najwznioślejszych.

Stopnie, podzielone na głosy i barwy, różniły się od siebie

wydawanym jękiem na podobieństwo kościelnego chóru

i, stąpając po nich, Wnuk miał przed oczami wizyty w tutejszej

farze parafialnej, gdzie babcie siedzące zaraz w pierwszych rzędach

już po odśpiewaniu kazanych melodii, wpadały w trans

i same intonowały kilka ulubionych spontanicznych pieśni.

Nieraz więc, zbiegając z góry, dało się odegrać za pomocą stopni

całe Gaude Mater Polonia. I teraz też wchodząc,

miał przed oczami swe młode lata, a kolejne dźwięki

wypaczonych desek odsłaniały wciąż nowe pokoje w pamięci

i nowe dziury dotąd niezgłębione jawiły się przed nim

niby ser ogromny, labirynt pamięci. Jak za lat dziecięcych

brzmiało po kolei Kiedy ranne wstają zorze i Boże coś Polskę,

a na koniec znowu Chwalcie łąki umajone i głos,

co go prowadził, zawiódł go na samą górę,

zwodził i omamił, aż z wielkiego roztargnienia uderzył Wnuk głową

o drzwi oznaczające koniec tej wędrówki.

(…)

 

Czesław Miłosz

Schody

Żółte, skrzypiące i pachnące pastą
Stopnie są wąskie – kto idzie przy ścianie,
Może bucikiem celować spiczasto,
A przy poręczy noga ledwie stanie.

Łeb dzika żyje, ogromny na cieniu.
Najpierw kły tylko, potem się wydłuża
I ryjem wodzi, węsząc, po sklepieniu,
A światło w drżących rozpływa się kurzach.

Matka w dół płomień migotliwy niesie.
Schodzi wysoka, sznurem przepasana.
Jej cień do cienia dziczej głowy pnie się.
Tak z groźnym zwierzem mocuje się sama.

Mariusz Kalandyk

Schody

U szczytu schodów czai się łeb dzika
I gdy wstępujesz w zakrzywioną przestrzeń
Myśl dominująca: świat bez przerwy znika
Jak las w zamieci w dzień mroźny i wietrzny

W cieniach wykusza łeb dzika się czai
Wchodzisz na stopień wiesz że lęk dziecinny…
I zaraz potem szeleszczącą zgrają
Rój nietoperzy w krańce swej dziedziny

Uderza tłumnie Więc jakoś to będzie?
U szczytu schodów witała cię matka
Tam były raje Tam twe lęki spały

A tu potworność Na schodach żołędzie
Jakby dla dzika pokarm co mu pyski zatka
I wielki polarny chłód I tyś sam zmarniały

Schody II

Zanim skrzyp deski doleci do ucha
Słyszysz w powietrzu dzwoneczki zamarzań
I ciemny alt ciepła co jak oskarżenie
Wybrzmiewa w trzasku bierwion zawieruchom

Na złość Wchodzisz na stopień i zaraz przepaście:
Złudzeń Kordyliery Snów prędkich manowce
A przecież ojciec uczył: „Synu, zamknij w garści
Każdy spazm lęku; bądź mężny mój chłopcze”.

U szczytu schodów łeb dzika się czai
U szczytu schodów przestrzeń ma twarz bestii
Ze szczytów schodów ciemność spływa w dół

U szczytu schodów w oknach płonie zorza
U szczytu schodów słychać chrobot pisk
Ze szczytu schodów patrzy dzikie Nic
 

 

Źródła tekstów:

T. Różycki, Dwanaście stacji.

Cz. Miłosz, Świat. Poema naiwne.

M. Kalandyk, Nowa Okolica Poetów nr 16 (1/2005)

Wiosenna bujność traw

 

Obejrzałam kilka dni temu film pod tytułem „Wiosenna bujność traw”.

Był w tym filmie przytoczony wiersz jako tło do dziejących się obrazów. Kiedy lektor czyta jakieś wiersze, choćby ich fragmenty, a „z przodu” coś się dzieje, pokazywani są bohaterowie czy jakieś wydarzenia, jakieś obrazki, kadry z nimi, czy pokazywane jest na ekranie cokolwiek, co związane jest z filmem i jego akcją – wtedy ta poezja czytana gdzieś „z tyłu” zyskuje jakiś drugi wymiar, staje się tajemniczo piękna i głęboka. Najczęściej zresztą taka jest – tajemniczo piękna i głęboka, bo też najczęściej wybierane są wiersze takie właśnie – mądre i ładne, a więc niezwykłej urody, jeśli tak o wierszach powiedzieć można. Znam też inne przykłady, może kiedyś o nich napiszę.

A w „Wiosennej bujności traw” został wykorzystany wiersz „Wiosenna bujność traw” autorstwa Williama Wordswortha, poety z przełomu 18. i 19. wieku. William Wordsworth  to jeden z tzw. angielskich poetów jezior, zwanych też Lakistami (od angielskiego lakejezioro) (swoją drogą jaka to ładna nazwa). I ci angielscy poeci jezior to prekursorzy romantyzmu w Anglii.

Oto ten malutki, a mądrutki przecież, wiersz.

William Wordsworth

Wiosenna bujność traw

Choć z oczu mych nie bije już ten dawny, radosny blask,
Choć nic już nie zdoła przywrócić wiosennej bujności traw,
Ni kwiatów minionej świetności,
Nie smućmy się,
Lecz czerpmy siłę z okruchów codzienności.
 

 

Niestety, nie znam tłumacza, choć wiem, że między innymi i Czesław Miłosz tłumaczył wiersze Wordswortha na język polski. Widziałam zresztą też inne tłumaczenie „Wiosennej…”, tez bez tłumacza, muszę gdzieś głębiej poszukać czegoś więcej na temat oryginału, jak i tłumaczeń tego wiersza. A teraz …czerpmy siłę z …okruchów …poezji!

Agnieszki Kosińskiej „Miłosz w Krakowie” i jak to jest być pacjentem w szpitalu

 

Czytam wspaniałą książkę Agnieszki Kosińskiej „Miłosz w Krakowie”. Ileż tam rzeczy, spraw, opisów, sytuacji, ludzi, wydarzeń, ileż tam wszystkiego!!! O Czesławie Miłoszu, ale nie tylko! To dziennik, zapiski A. Kosińskiej, sekretarki-pomocnicy państwa Miłoszów. Wielkie dzieło, ponad 700 stron niezbyt wielkim drukiem, od 1996 do 2013 roku, jedne lata bardziej szczegółowe, inne mniej. Lektura fascynująca!

A ja dziś o czymś, hmm, o czymś chyba dziwnym, w całej książce tak marginalnym, że samej mi trudno uwierzyć, że akurat o tym chcę pisać. Ale to chyba chodzi o wspólność przeżyć, podobność doświadczeń. To łączy, prawda?

Poniżej kilka cytatów.

Więc 9 listopada 2000, w czwartek Miłosz podczas śniadania, które zwykłe jadł łapczywie i szybko (jak wszystkie posiłki), wstał i runął na ziemię, ręką łapiąc powietrze. Było to około 9.30.

Poeta zostaje przewieziony do szpitala, potem czuje się lepiej, a zmagania z pobytem w szpitalu A. Kosińska opisuje tak:

Moja wizyta u doktorów, nasze z Carol konsultacje, telefony, prośby o diagnozę, o badania neurologiczne, i wciąż miałyśmy wrażenie, że „something is missing”, „something is wrong”, jak określała to Carol, że coś jest nie tak. Moje rozmowy z lekarzami, tłumaczenie dla Carol w ogromnym stresie językowym (kilka dni temu – nie wiem dlaczego – kupiłam słownik medyczny polsko-angielski i angielsko-polski): Całe to zamieszanie z lekarzami zajęło nam sześć godzin, by doprosić się o fachową pomoc. Carol była bardzo rozżalona, i słusznie. Mnie było bardzo przykro, bo czułam to samo co Carol i dopóki mi nie wyjaśniła, nie wiedziałam, skąd mój wstyd: „Agnieszka, lekarze amerykańscy wytłumaczyli mi kiedyś, że bardzo trudno leczyć człowieka znanego, bo lekarze walczą ze sobą, nawet (najczęściej) kosztem pacjenta. Poza tym to, co Czesławowi zagraża, udar mózgu, wylew, zapobiega się i leczy w Ameryce inaczej. Przede wszystkim reaguje się natychmiast. Tu się czeka, szczególnie jeśli pacjent jest stary. Tam pacjent stary jest wyzwaniem. Dożył dziewięćdziesięciu lat? Świetnie, my zrobimy tak, że dożyje stu dziesięciu”.

Potem kolejny cytat:

14 listopada 2000, wtorek. Odysei szpitalnej ciąg dalszy. Po konsultacji neurologicznej w klinice na Skawińskiej, odbytej około 9 rano, czekamy na wyniki długo na korytarzu (około dwóch godzin!?), w otwartym bufecie, jak na scenie. Czesław na wózku inwalidzkim. Tu też, na korytarzu w barze, lekarz, który badał CM, rozmawia z nami, to znaczy z Carol i CM, ja pomagam, kiedy trzeba. Widzę rosnącą wściekłość Carol. Ja, zmęczona, nie zauważam od razu, o co chodzi: czy naprawdę nie można przejść do jakiegoś gabinetu, tylko tu, przy wszystkich wchodzących i wychodzących, odwiedzających, czekających, jedzących? Nikt tego nie zaproponował, nikt nie poprosił. To także moja wina. Powinnam to zrobić. Prosto i kategorycznie. Teraz to wiem, kilka godzin po. Dlaczego wtedy nie? Dlaczego człowiek godzi się na takie przykre niedogodności? Czyżby przywykł? Niezależnie od systemu opieki zdrowotnej i kraju: pacjent, a więc poniżony. Będziesz pacjentem, przygotuj się na poniżenie.

To dziwne, chciałabym powiedzieć, że pocieszające, że kontakt ze szpitalem i ludźmi, którzy tam pracują, ktoś odczuwa podobnie jak ja, ale nie mogę. Mogę natomiast, a nawet muszę – że jest to zasmucające, gdyż są te złe, przykre odczucia tak powszechne. Poza tym spójrzcie na datę zapisu Agnieszki Kosińskiej i opisywane przez nią miejsce – jest to rok 2000, moje szpitalne przygody pochodzą z obecnego roku, więc 16 lat później, tam Kraków, tu Opole – i co? I nic, nic się nie zmieniło, lekarz rozmawia ze mną na korytarzu, obok przechodzących pacjentów, pielęgniarek, odwiedzających, i odnoszę wrażenie, jakby przystępował z nogi na nogę, bo już chce iść, bo ma inne ważne zajęcia, a ja go zatrzymuję; inny w innym szpitalu każe pacjentowi pokazać brzuch, gdzie pooperacyjna rana, na ból której pacjent się uskarża, i to też w miejscu, gdzie ruch jak w Madrycie, obok windy, obok schodów… Jakoś przykro, prawda?

Kiedy jest się w szpitalu, zwłaszcza kiedy jest się chorym, niesamodzielnym, potrzebującym pomocy, to stanowi się przeszkodę dla wszystkich szczebli szpitalnego personelu. Niższemu personelowi przeszkadza się w pracy, w sprzątaniu, średniemu personelowi, pielęgniarkom zaburza się i psuje organizację pracy, a wyższy personel też ma z pacjentem problemy, bo jeden z drugim a to nie poddaje się procedurom, a to czegoś nie rozumie, a to zadaje jakieś banalne, głupie pytania; personel wyższy często daje pacjentowi do zrozumienia, że jest wyższy, wyższy i mądrzejszy do pacjenta!

W szpitalu najlepiej jest, kiedy jest się zdrowym, samodzielnym, samoobsługowym, kiedy nic nie boli, o wszystkim się pamięta, samemu się pójdzie, samemu zrobi, a jeszcze pomoże innym pacjentom, odciążając tym samym personel.

Jedna jaskółka wiosny nie czyni. Miła, opiekuńcza pielęgniarka czy lekarz, który rozmawia z pacjentem jak normalny człowiek z normalnym człowiekiem, zaprasza do gabinetu i odpowiada na pozornie głupie pytania, bo to, o co pyta chory dręczy go, zaś lekarz z racji swojego zawodu i pracy wie, co z tym zrobić, są raczej wyjątkami w ogólnej masie nieuprzejmości i braku szacunku.

Tak więc żeby nie było, że wszystko jest źle, to muszę powiedzieć – co ważne, co podkreślam – że nie wszyscy są tacy niefajni, byłoby to niesprawiedliwe, gdybym tak napisała. Tych „fajnych” jest jednak bardzo niewielu, niestety. Poza tym, chcę zaznaczyć, że nie mówię też tutaj o kompetencjach i fachowości, nie. Bo pielęgniarka czy lekarz mogą być świetnym fachowcem, mądrym, doświadczonym, kompetentnym, tylko kiedy traktują mnie arogancko, nieuprzejmie, jak zło koniecznie, którego najlepiej byłoby się pozbyć, kiedy traktują mnie jak przedmiot, a nie jak podmiot swojej pracy i na każdym (albo co drugim) kroku dają mi do zrozumienia, że daleko mi do nich i się nie znam – to ja dziękuję za taką fachowość, która mnie poniża, w stres wpędza i uświadamia, że jestem nikim.

Więcej narzekań nie będzie, no, chyba żeby coś się ciekawego przydarzyło… Jak kolejny fragment jakiejś książki, który pokaże wspólność przeżyć, podobność doświadczeń, które łączą, prawda?

 

Cytaty pochodzą z książki Agnieszki Kosińskiej „Miłosz w Krakowie”, Wyd. Znak, Kraków 2015, ss. 161,163-164.

 

Wiersz, który wciąż mnie kurza – wariacje na temat

 

Przeczytałam gdzieś niedawno: jest wielką fanką Miłosza. Hmm, to tak jak ja, pomyślałam. Drugą myśl pomyślałam, że to przecież nic takiego, nic nowego czy dziwnego; na świecie są dziesiątki fanek (i fanów) Miłosza.

I zerknęłam do moich Miłoszowych zasobów i natknęłam się na „Kuźnię” Czesława Miłosza. Ach, to ten wiersz, co mnie ciągle wkurza, pomyślałam. Drugą myśl pomyślałam, że sprawdzę, czy wciąż i nadal…

No więc czytam, no i oczywiście, jak zwykle zaczynam się wkurzać. Na czym to polega?

Bo to jest tak: bo zaczyna się ten wiersz opisem kuźni, po prostu, nic więcej, tylko zwyczajny, można  powiedzieć, opis kuźni. A więc jest miech, rozżarzony ogień, żelazo rozpalone do czerwoności, jest kowadło i młoty, jest podkowa wrzucana do wody, która wrze, syczy i paruje. Gdzieś obok stoją konie, jeszcze dalej rolnicze narzędzia leżą w kolejce do kowala. Jak już powiedziałam – opis kuźni. I niemal nic się nie dzieje, obrazek prawie statyczny – i tu myślę sobie, no jak to, co to za wiersz, co to za poezja, tu w ogóle nie ma poezji, bo tylko opisywanie, opisanie, opowiedzenie o tym, co w kuźni się kuźni i co się tam kowali, więc gdzież poezja, wyrafinowane metafory, te przenośnie, porównania, epitety, pytam…

I wtedy przychodzi na myśl owa druga myśl, że może w sposobie tego opisywania!

Bo niech i obrazek statyczny, niemal zdjęcie, ale zdjęcie, na którym zatrzymane ruchy kowala i kowalczyków, jaskrawa czerwoność roztopionego metalu, jego płynna niemal struktura, ulotna białość pary wodnej, temperatura i gorąc ogniska, metalu, wody; do tego może niecierpliwość koni i cierpliwość lemieszy, bron i płozów; a do tego sposób, czyli jak, w jaki sposób to wszystko zostało „zatrzymane w kadrze” – jak zmysłowo, jak bardzo z barwą, z kształtem, zapachem, z całym kuźnianym hałasem, z całą kuźni energią, czyli, no cóż, całkiem poetycko…

Tak więc moje czytelnicze „wkurzenie” pomału zaczyna mi przechodzić, choć jeszcze czuję niedosyt. Niedosyt geniuszu, którego jestem fanką!…

A potem przechodzę do drugiej zwrotki czy drugiej części wiersza. I tu już się wszystko zmienia! Niemal pozostaję oniemiała, kiedy czytam wers: „I patrzę, patrzę. Do tego byłem wezwany”! Co za pomieszanie czasów; nie tylko gramatycznych, choć „patrzę” to teraźniejszy, a „byłem wezwany” to gramatyczny czas przeszły; to pomieszanie czasów „życiowych”, jakby ich całkowite odwrócenie. Bo sytuacja, kiedy było „patrzę, patrzę” miała miejsce kiedyś, dawno temu, w dalekiej przeszłości, natomiast sytuacja, kiedy bohater wiersza mówi „byłem wezwany” jest teraz, dzieje się w teraźniejszości, w momencie, kiedy „patrzę, patrzę” jest retrospekcją.

Mówię tak dlatego, bo czytając te ostatnie wersy „Kuźni”, widzę chłopca, który na bosaka, w krótkich spodniach przygląda się zafascynowany kowalskiemu misterium, ale jednocześnie – niejako w tym samym miejscu – widzę mężczyznę, który jest też tamtym chłopcem. I ten dorosły, dojrzały mężczyzna wie, jest świadomy swojego życia i jego celu, swoich zadań i powinności. Został stworzony po to, by – właśnie – opisywać, pisać, tworzyć, chwalić dzieło – ludzkie, boskie, właściwie to obojętne albo to to samo, chwalić dzieło, dawać mu świadectwo, chwalić życie, dopóki ono jest, dopóki on autor-poeta jest, dopóki ma on narzędzie do tego opisywania, narzędzie, jakim jest poezja…

Tak więc tak tu sobie nieco powariowałam na temat, pobawiłam słowem, wierszem, poezją. To tylko moja interpretacja, moje odczytanie tego tekstu, a myślę, że ktoś inny mógł zobaczyć w jego strofach całkiem inne obrazy, inne sceny, krajobrazy i widoki.

Wciąż jestem fanką poezji Czesława Miłosza, nawet jeśli jakiś wiersz mnie „wkurza”… 🙂

 
Czesław Miłosz

Kuźnia
 
Podobał mi się miech, poruszany sznurem.
Może ręka, może nożny pedał, nie pamiętam.
Ale to dmuchanie, rozjarzanie ognia!
I kawał żelaza w ogniu, trzymany cęgami.
Czerwonymi, już miękki, gotów do kowadła,
Bity młotem, zginany w podkowę.
Rzucany w kubeł z wodą, syk i para.
I konie uwiązane, które będą kuć,
Podrzucają grzywami i w trawie nad rzeką
Lemiesze, płozy, brony do naprawy.
 
U wejścia, czując bosą podeszwą klepisko.
Tutaj bucha gorąco, a za mną obłoki.
I patrzę, patrzę. Do tego byłem wezwany:
Do pochwalania rzeczy, dlatego że są.
 

Tadeusz Różewicz, poeta

Zmarł wielki poeta. Tadeusz Różewicz, poeta. Jemu poświęcony jest słynny wiersz Czesława Miłosza „Do Tadeusza Różewicza, poety”, który powstał w 1948 roku, w rok po ukazaniu się „Niepokoju”, debiutanckiego tomiku Tadeusza Różewicza z 1947.

A więc dwaj wielcy poeci. Nie będę komentować ich dość zawiłych poetyckich rozmów, przekomarzań czy polemik, czy też dokonywać jakichś interpretacji czy analiz.

Wiersz sam w sobie jest piękny; spójrzcie choćby na „wielopiętrowy gmach łubinu”…

Czesław Miłosz

Do Tadeusza Różewicza, poety

Zgodne w radości są wszystkie instrumenty,

Kiedy poeta wchodzi w ogród ziemi.

Czterysta rzek błękitnych pracowało

Na jego narodziny i jedwabnik

Dla niego snuł błyszczące swoje gniazda.

Korsarskie skrzydło muchy, pysk motyla

Uformowały się z myślą o nim

I wielopiętrowy gmach łubinu

Jemu rozjaśniał noc na skraju pola.

Więc się radują wszystkie instrumenty

Zamknięte w pudłach i dzbanach zieleni,

Czekając, aby dotknął i aby zabrzmiały.

 

Chwała stronie świata, która wydaje poetę!

Wieść o tym biegnie po wodach przybrzeżnych,

Gdzie na tafli we mgłach śpiąc pływają mewy

I dalej, tam, gdzie wznoszą się i opadają okręty.

Wieść o tym biegnie pod górskim księżycem

I ukazuje poetę za stołem

W zimnym pokoju, w mało znanym mieście,

Kiedy zegar na wieży wybija godzinę.

 

On ma dom w igle sosny, w krzyku sarny,

W eksplozji gwiazd i wnętrzu ludzkiej dłoni.

Zegar nie mierzy jego pieśni. Echo

Jak w środku muszli starożytność morza

Nigdy nie milknie. On trwa. I potężny

Jest jego szept wspierający ludzi.

Szczęśliwy naród, który ma poetę

I w trudach swoich nie kroczy w milczeniu.

 

Tylko retorzy nie lubią poety,

Siedząc na szklanych krzesłach rozwijają

Długie rulony, metry szlachetności.

A naokoło huczy śmiech poety

I jego życie niemające kresu.

 

Gniewni są. Wiedzą, że ich krzesła pękną

A w miejscu, gdzie siedzieli, nie wyrośnie

Ani źdźbło trawy.

Krąg spalonej siarki,

Rudy, jałowy pył mrówka ominie.

Washington  D. C., 1948