A sio, przebrzydła mucho!

 

Co to za słowa: sio albo przebrzydła, dziwne, śmieszne, prawda?, do tego niezbyt literackie, bardzo za to popularne w mowie potocznej.

Ciągle mi się tu pałęta gdzieś między papierzyskami ta właśnie przebrzydła mucha, co chwila natrafiam na nią wzrokiem i próbuję pozbyć się jej machnięciem ręki, wtedy dopiero mi się przypomina, że nie jest prawdziwa, że to tylko jej fotografia. Fotografia muchy! Mój Ty Boże! No cóż, można i musze robić zdjęcia, choć znam ciekawsze obiekty do fotografowania. Muszę się jej w każdym razie pozbyć, i to razem z kulturalnym informatorem, do którego się muszysko przyczepiło.

Informator kulturalny „Kultura w formacie A2” ma niewątpliwe, niepodważalne zasługi w szerzeniu wiedzy o kulturze i wszelakich imprezach kulturalnych na terenie Opola. Bez dwóch zdań! Do tego pokazuje jakieś dzieło plastyczne, raz mniej raz bardziej ciekawe, raz mniej raz bardziej znanego artysty plastyka. Informator z marca pokazuje zdjęcie muchy i ja nie rozumiem dlaczego. I co wspólnego ma mucha ze sztuką i kulturą – też nie.  I co wspólnego ze sztuką i kulturą ma robienie zdjęć muchom – też.

Oto przebrzydła mucha.

https://c2.staticflickr.com/2/1584/26574537361_51750c0957.jpg

Tak wygląda z bliska, zwodniczo, jak żywa; o, fuj, co to, ciągle się nabieram…

https://c2.staticflickr.com/2/1571/26366850790_af2102bc61.jpg

A tak całe dzieło w formacie A2

https://c2.staticflickr.com/2/1447/26034167534_a57c80f257.jpg

 

A na fb redakcja informatora pisze o numerze marcowym tak:

Marzec przywitał nas śniegiem, ale już coraz bliżej wiosny, zdejmiemy może nareszcie ubrania, pokażemy ciało, pokażą się muchy… =]

Pamiętajcie, że rozliczając swój podatek możecie podzielić się swoim 1% — Stowarzyszenie OPAK się poleca (nr KRS: 0000326670)

I WESOŁYCH ŚWIĄT!!!

Artystką, która stworzyła pracę do marcowej Kultury w formacie A2 jest Klaudia Eckert – absolwentka Instytutu Sztuki UO, uczestniczka wystawy 15. Międzynarodowego Triennale Małych Form Grafiki, Polska – Łódź’ 14 oraz drugiej edycji Międzynarodowego Studenckiego Festiwalu Ruchomej Typografii MOTYF 2014 – TYPE IN MUSIC. W swojej twórczości lubi eksperymentować, łącząc ze sobą różne techniki. Kładzie równomierny nacisk na ideę i wykonanie dzieła. Zajmuje się także sztuką użytkową: projektowaniem graficznym i animacją reklamową. Chciałaby zrealizować film.

No to niby już wiemy, skąd pomysł czy idea: wiosna, ciało, muchy…

Dobrze, że już kwiecień, jeszcze lepiej, że wkrótce maj.

Jeszcze trochę o sentymentach i szufladach cz. 1

Przypomnienie wystawy z artystycznymi szufladami Romualda Jeziorowskiego, a potem paru innych rzeczy z jakichś dawnych mniej lub bardziej czasów, spowodowało, że zaczęłam zastanawiać się nad takim zjawiskiem, jak sentymenty. Chyba – cudownym zjawiskiem, prawda?

Choć często „sentymentalny” rozumiemy jako właściwie negatywną cechę (mieszanka cech: naiwny, rzewny, płaczliwy, pozbawiony poczucia realności, z głową w chmurach, nie stąpający twardo po ziemi, rozczulający się), to pomyślcie – jakie to cudowne, że je mamy, mamy swoje sentymenty, tylko nasze albo wspólne z kimś „naszym”, ukryte albo znane wielu osobom. Jednak zawsze – powodujące drgnienie serca!

Sentymentem darzymy kogoś lub coś, ludzi, rzeczy, dźwięki, zapachy, miejsca, których nie ma z nami, nie ma ich tu i teraz, najczęściej pochodzą z naszej przeszłości, czasem z łezką w oku je wspominamy. Ale też czasem niemal zupełnie o nich zapominamy, i dopiero jakaś drobnostka nam o nich przypomina i wtedy przekonujemy się, że gdzieś tam są w głębi różnych wspomnień, że wciąż są nam bliskie i miłe sercu…

Rozmarzyłam się pisząc o szufladach, rozsymentalniłam się i sięgnęłam do wspomnień, których już dawno, dawno nie przywoływałam. A przecież i ja mam swoją opowieść. Oto więc moja

historia z szufladą pełną wspomnień.

W moim „pierwszym domu rodzinnym” (bo potem po przeprowadzce miałam rodzinny dom drugi i trzeci), gdzie wychowywałam się jako dziecko razem z bratem, mieliśmy w kuchni duży drewniany stół, przy którym jadaliśmy posiłki całą rodziną, czyli dzieci, ja i brat, moi rodzice i moi dziadkowie. W tym dużym prostokątnym stole były dwie szuflady. Jedna była moja, druga mojego brata, bo musiało być sprawiedliwie! Myślę, że to był czas przełomu przedszkola i szkoły, może pierwsze lata szkoły podstawowej. Te nasze szuflady, myślę teraz z perspektywy czasu, były świetnymi naszymi portretami i świetnie oddawały moje i mojego brata zainteresowania. Ale też oddawały doskonale jakiś taki społeczno-socjologiczno-antropologiczny obraz podziału ról kobiecych i męskich, ale to tak na marginesie.

Otóż jego szufladę mogłabym nazwać małym magazynem sklepu żelaznego skrzyżowanego z warsztatem ogólnomechanicznym! Można tam było znaleźć wszelkie – tradycyjnie uznane za „męskie” czy „chłopakowskie” – akcesoria. Były tam jakieś młotki, gwoździe, druty, sznurki, śrubokręty, jakieś niezidentyfikowanego pochodzenia i przeznaczenia żelastwo, śrubki, blaszki, drewienka, kamyki, no i oczywiście trochę niezbyt dużych zabawek, jak samochodziki, ludziki, klocki (nie lego, oczywiście, wtedy ich nie było). Jednym słowem cuda na patyku, choć określonego raczej asortymentu.

Moja szuflada z kolei była bardziej „miękka”. Ona stanowiła przegląd hurtowni papieru i sklepu papierniczego; było to coś w rodzaju zaplecza biura i księgarni. Tam można było znaleźć wszelakie bezcenne dla mnie papierzyska i papiery, kartki, wycinki z gazet i czasopism, bloki rysunkowe, jakieś pojedyncze numery „Świerszczyka” i „Misia”  albo powycinane z nich opowiadania, rysunki czy wiersze. A oprócz papierów długopisy, pióra, kredki, gumki, nożyczki małe i duże, linijki i inna biurowo-papiernicza makulatura.

Obie szuflady, pamiętam, były strasznie ciężkie, przy czym „żelazna” szuflada Waldka dwa razy cięższa niż moja „papierowa”. Nie były zamykane na kluczyk, więc raczej ogólnodostępne, ale istniała między nami niepisana umowa, że nie zaglądamy i nie grzebiemy w nie swojej szufladzie. No a jak taka sytuacja jednak się zdarzyła – bo tak czasem bywało (jak to w życiu…) – oj, to wtedy były żale i pretensje i wtedy już na ratunek przychodziła mama 🙂

Zauważyłam też, nie wiem, czy Wy też, że

sentymenty pamiętają fotograficznie!

Mam na myśli to, że jeżeli zachowujemy kogoś albo coś w sercu, w pamięci, to myślimy o tej osobie lub tej rzeczy, miejscu „jednakowo”, czyli nie uwzględniając zmian, które muszą, niestety – muszą, dokonywać się, szczególnie w dłuższym czasie.

Ludzie się starzeją, tymczasem ja wciąż mam w głowie tamtą śliczną kilkunastoletnią dziewczynkę. A kiedy po wielu latach ją spotykam, uwierzyć nie mogę, że ta poważna kobieta, teraz mężatka i matka, to tamta osóbka. Bo sentyment pozostawił ją dla mnie we wspomnieniach taką właśnie, jaka była wtedy, przed laty, kiedy sentyment rodził się, powstawał i pozostawał w mojej duszy…

Tak więc sentymenty pamiętają fotograficznie, ale też i

fotografie to wielkie utrwalacze sentymentów.

Oczywiście rzeczy też, ale rzeczy, pamiątki działają właściwie tylko na naszą „wewnętrzną” wyobraźnię sentymentalną, podczas gdy zdjęcia pozwalają nam na więcej – na pokazanie i opowiedzenie jeszcze komuś „z zewnątrz” tych naszych obiektów, osób, sytuacji, miejsc, przedmiotów.

Myśląc o sentymentach, sięgnęłam do pudełka ze zdjęciami. A tam tyle sentymentów! Między innymi to zdjęcie, z okresu późnych szuflad żelaznej i papierowej. To zdjęcie oddaje charakter szuflad z naszego dawnego kuchennego stołu, a także i ich właścicieli: mój brat po ciężkiej, żelaznej robocie odpoczywa; ja po robocie lekkiej, wagi piórkowej i papierowej, wciąż się nią zajmuję, czyli czytam również w czasie wolnym.

A z nami Muszka, nasz ukochany piesek rasy zbliżonej do jamnika, rudy, gładkowłosy, z mądrym, ślicznym pyszczkiem. To przez Muszkę mam sentyment do jamnikowatych i jamnikopodobnych!

 

No właśnie, lubię psy, ale sentyment mam do psów określonej rasy!…

Czy Wy też macie jakieś sentymenty, napiszcie o nich, podzielcie się nimi albo swoimi spostrzeżeniami o nich, czy przeszkadzają czy pomagają w życiu, trzeba je wyrzucać czy raczej hołubić…

Pozdrawiam …sentymentalnie 🙂

Wiosna w dom, Bóg w dom

Taka drobna parafraza przysłowia „gość w dom, Bóg w dom”. Bo w mój dom przyniosłam sobie z przedwczorajszego spaceru wiosnę. Bo tak naprawdę to przyniosłam kilka gałązek, nieopierzonych jeszcze, nieśmiałych, z zapowiedzią dopiero listków i kwiatów, gałązek nieświadomych tej pełni, która może się wydarzyć, tych zielono-żółtych cudeniek, które pojawiają się jakby znikąd. Ze środka patyka?! Cud natury.

I ten cud natury pojawił się na moim parapecie, przynosząc z sobą wiosnę. I patrząc teraz na te rozkwitnięte forsycje, przypomniała mi się inna wiosna, którą widziałam na fotografii Zdenka Bartaka na wystawie fotograficznej w Dusznikach Zdroju. To było zdjęcie kobiecej figury, rzeźby, stającej nad jakąś wodą, może nad stawem, w którym odbija się błękitne niebo i na tle ledwo rozwijających się listków drzew i krzewów, więc to musi być jakaś wczesna wiosna, bo te listki jeszcze nie zielone, tylko wczesno-zielone (jeśli jest taki kolor), żółtawo-zielone. A dziewczyna – żółtowłosa i bosonoga – jakby chciała ulecieć nad ten wiosenny widok. Bardzo ładne zdjęcie. Bardzo ładne miejsce.

Wiosna w dom, Bóg w dom. Chwila radości, nadziei w paru patyczkach i już można wierzyć, że będzie lepiej i cieplej.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dziewczyny z tapety

Zacznijmy nowy rok od kolekcji bardzo ciekawych moim zdaniem zdjęć. Oto co znowu „wynajdłam” w przepastnym oceanie internetu – przepiękne zdjęcia-kolaże-fotomontaże-obrazy. To dzieła  Eleny E. Giorgi – spójrzcie – co za wielka wyobraźnia – i te bajkowe dziewczyny – dziewczyny w tapetach, czyli wyłaniające się z tapet, ze ścian, w dziwnych pokojach, na ścianach, w obrazach, w gitarze; w piórach, w motylach, w owocach, w roślinach; dziewczyny ubrane nie w ubrania, tylko w szaty i stroje, w suknie i materie. Piękne! Klimatyczne, niektóre lekko mroczne. Mogłabym je oglądać i oglądać.

https://plus.google.com/photos/+EEGiorgi/albums/5861720720507977553?banner=pwa – tu są te przepiękne zdjęcia-obrazy, kolaże-fotomontaże

A tu jeszcze jedna dziewczyna – dziewczyna na łyżeczce https://lh6.googleusercontent.com/-a4EuUw2O6lM/Uq0kjxBpt5I/AAAAAAAA254/T34Jroee-74/w1041-h771-no/SpoonfulsOfMe.jpg

A tu niebo. Co to niebo tu wyczynia! Moje niebo balkonowe jest niczego sobie, ale jaka tu perspektywa, jaka dal i przestrzeń, wielkość niebieskiego przestworza!

https://plus.google.com/photos/108160336082316414959/albums/5832000738987591473?banner=pwa

Oglądajcie fotografie E. E. Giorgi i podziwiajcie. Myślę, że są tego warte.

Międzynarodowy projekt fotograficzny i Tomasz Woźny – zawód fotoreporter

Byłam świadkiem powstawania międzynarodowego projektu fotograficznego.

„Perspectives_Art_Inflammation and Me” to ogólnoświatowa inicjatywa artystyczna firmy Abbvie, której celem jest stworzenie globalnej galerii zdjęć, obrazów, rzeźb i innych prac artystycznych, będących unikalnym spojrzeniem na życie osoby chorej na chorobę autoimmunologiczną.

Nazywa się ten projekt „perspektywy”, ponieważ w sztuce perspektywa jest wykorzystywana do przedstawienia rzeczy czy postaci w określony sposób. W życiu natomiast perspektywa oznacza umiejętność spojrzenia na coś lub kogoś, na jakąś rzeczywistość z pewnego punktu, z pewnego oddalenia. A w naszym projekcie te rzeczywistość oglądać mamy z dwóch punktów, z dwóch perspektyw – z perspektywy osoby chorej i  z perspektywy artysty. Ciekawy pomysł, prawda?

Efektem projektu ma być seria prac plastycznych, pokazujących wpływ choroby autoimmunologicznej na życie osoby chorej. Te prace mają też pomóc zrozumieć ten wpływ innym ludziom.

I jest w tym projekcie jeszcze coś, co bardzo mi się w nim podoba. Chodzi o to, by artysta i osoba chora pobyli trochę czasu z sobą, trochę się poznali; na tyle, żeby artysta mógł uchwycić to tzw. „coś”, tę szczególność, którą potem odda w swoim dziele, w swojej twórczej pracy. Tomasz starał się uchwycić Brygidkę w pewnych szczególnych, ważnych, może nawet charakterystycznych, momentach jej życia – w domu, w ogrodzie, na spacerze z ukochanym pieskiem, ale też w przychodni lekarskiej, w sklepie ze sprzętem rehabilitacyjnym, a także w kawiarni, na  spotkaniu z przyjaciółką. Myślę, że może powstać z tego całkiem ciekawy fotoreportaż.

No i dzięki temu, że mogłam uczestniczyć w powstawaniu pracy fotograficznej do tego projektu-konkursu, miałam możliwość poznać Tomasza Woźnego, fotoreportera z Wrocławia, artystę z fotograficzną duszą. A mogę tak powiedzieć, bo poznałam jego zdjęcia, które mają – właśnie – duszę! Bardzo ciekawie opowiadał on o tym, jak powstają jego zdjęcia, jak czasem „poluje się” na jakiś moment, na ten ułamek sekundy, który potem zostaje na fotografii …na wieczność. Mnie najbardziej podobały się trzy zdjęcia – z pobytu w Sudanie zdjęcie chłopca bawiącego się felgą jakiegoś samochodu chyba, drugie – zdjęcie mężczyzny na tle ściany z wyrwą po oknie i niebem w dali, kontrastującym z ruinami budynku na pierwszym planie, trzecie – zdjęcie ze szpitala, z kliszami rentgenowskimi na pierwszym planie i dziećmi w tle fotografii. W kolekcji Tomasza jest wiele zdjęć dających do myślenia, ale tych kilka jakoś wywarło na mnie największe wrażenie. Oczywiście z tych, które oglądałam, bo może jakaś fota, której nie znam dopiero by mną wstrząsnęła.

Muszę tu wspomnieć, że – oprócz kilku innych nagród – zdobył I miejsce w Grand Press Photo 2010 za zdjęcie pojedyncze w kategorii Wydarzenia.

Podczas realizacji projektu, i ja zabawiłam się w fotografa. I „zdjęłam” oboje współtwórców konkursowej pracy, a dodatkowo – „nakryłam” fotografa przy pracy!

Mile i mądrze spędzony czas przy kawie w „Pożegnaniu z Afryką”.

Cieszę się i chwalę się

Cieszę się, ale tak naprawdę to chwalę się  ma tu znaczenie dzielenia się swoim cieszeniem a nie zwykłe chwalipięctwo, czyli chwalenie się jak chwalipięta!

Zrobiłam sobie prezent. Kupiłam sobie panienkę w zielonej sukience. Krążyłam jako niej niczym „chodzi lisek koło drogi”, przyglądałam się jej ze stron wszystkich, coraz bardziej zakochiwałam w delikatnej figurce, aż…

aż w końcu postanowiłam kupić! Sobie i dla siebie!

Od czasu do czasu jakiś prezencik można przecież sobie zrobić, trochę się pohołubić, porozpieścić, ponagrodzić – za nic.  Za wszystko. Za życie. Za dzień i za noc. Za każdy oddech. Za całokształt.

I mam, stoi niedaleko, obok komputera, i ją sobie oglądam, dotykam, przestawiam, głaszczę zieloną sukienkę, długie nogi, smukła plecy. Jest śliczna i nawet nie przeszkadza mi to, że to Chinka…

Tak wiec cieszę się i dzielę moim cieszeniem i obfotografowuję ze wszystkich stron.

Nie mogę sobie darować nawet zdjęcia, które nazywam artystycznym. Artyzm jego nie jest zamierzony, cóż, „samo tak wyszło”! A więc artystyczne drgnięcie ręki :).

A „chodzi lisek koło drogi” przypomniał mi ten stary dziecięcy wierszyk, który wersji ma dość sporo, a mnie najbardziej podoba się chyba ta:

Chodzi lisek koło drogi
Cichuteńko stawia nogi,
Cichuteńko się zakrada,
Nic nikomu nie powiada.

Bo też tak zrobiłam: nic nikomu nie powiedziałam i kupiłam.