Właśnie przeczytałam książkę Rafała Ziemkiewicza „Zgred”. Najpierw przyczepię się tytułu, bo go nie rozumiem; bo jest brzydki i jakoś w moim rozumieniu nie ma nic wspólnego ze środkiem książki; raz w tej książce przydybałam słowo zgred, ale to i tak za mało, żeby tak nazwać całą książkę. Poza tym nie mam zastrzeżeń – podobała mi się, przeczytałam z zaciekawieniem, w wielu miejscach dziwując się wręcz niepomiernie – i z takich czy innych, różnych przyczyn to dziwowanie. Mogłabym całą serię takich miejsc wypisać i o nich napisać, może to i zrobię. Na razie jednak tylko o Księdze.
Wracając do samej książki – jest ów „Zgred” dziwną, ciekawą mieszanką pamiętnika z pisarstwem politycznym, autobiografii z reportażem, lekkiego felietonu z poważnym, „ciężkim” esejem; autor robi to tak: pisze o żonie czy swojej wizycie u lekarza, albo o ojcu, a po chwili płynnie, niezauważalnie przechodzi do opisu sytuacji politycznej Polski albo historii jakiegoś polityka czy kogoś z kręgów „zbliżonych do dobrze poinformowanych”. To jest fajne, trudno byłoby się znużyć.
W wielu miejscach pisze o moich, czytelnika doznaniach, w wielu miejscach chciałabym powiedzieć: podpisuję się pod tym obiema rękami i nogami! Chyba będę do tych miejsc wracała.
I jeszcze jedna konstatacja: ta książka jest przeraźliwie smutna, strasznie, bardzo smutna. Pokazuje Polskę, rządzoną przez ludzi, którzy w ogóle nie dbają o swój kraj, obywateli tego kraju, tylko o zaspokojenie swoich własnych interesów; odkrywa kulisy władzy, nieprawość, nieuczciwość, cwaniactwo, manipulowanie, a z drugiej strony „naród głupi, co daje się łupić” (rymowanka moja, sama mi wyszła, ale oddaje to, co chciałam wyrazić!). Władza, wszystkie właściwie władze Polski, rządziły według zasady: rządź i dziel! – między swoich, oczywiście.
W pewnym momencie Rafał Ziemkiewicz pisze:
„I tylko notoryczni głupcy wciąż wierzą, że w Czarnych Górach w wielkiej jaskini leży Księga, gdzie się stronica po stronicy zapisują wszystkie ludzkie skargi, wszystkie krzywdy krzywdzonych i wszystkie zbrodnie zbrodniarzy, wszystka najprawdziwsza prawda, której żadna swołocz załgać ani zniszczyć nigdy nie zdoła.”
Motyw Księgi, ukrytej w Czarnych Górach, pokazuje też Jan Gondowicz, krytyk literacki i tłumacz, w recenzji zatytułowanej „Metafora jako symptom”, w której to recenzji opisuje książkę Jarosława Fazana „Od metafory do urojenia. Próba patografii Tadeusza Peipera”. Jan Gondowicz w artykule swoim wychodzi jakby poza recenzowanie książki, pisze wspaniałe wspomnienie o Tadeuszu Peiperze, no i w ogóle erudycyjnie dotyka wielu tematów, zjawisk, nazwisk w literaturze. Czytamy w tekście J. Gondowicza tak:
„O pięć lat drogi stąd, w Czarnych Górach, jest ogromna jaskinia. I w tej jaskini leży księga zapisana już do połowy. Nikt jej nie dotyka, ale stronica po stronicy sama się zapisuje co dzień. Kto pisze? Świat! Góry, trawy, kamienie, rzeki widzą, co czynią ludzie. Wiadome im są wszystkie zbrodnie zbrodniarzy i wszystkie cierpienia daremnie cierpiących. Gałąź gałęzi, kropla kropli, obłok obłokowi przekazuje aż do pieczary w Czarnych Górach ludzkie skargi i oto księga się zapełnia. Gdyby nie było na świecie tej księgi, to drzewa uschłyby z żalu i woda by zgorzkniała. Dla kogo pisana jest ta księga? Dla mnie”.
Są to słowa zabójcy smoka Lancelota w sztuce Jewgienija Szwarca „Smok” z 1942 roku, opisujące tę swoistą „ideę kroniki powszechnych nieprawości”. „Ale nie Szwarc wymyślił tę Księgę. To odwieczna Gołubinaja Kniga z ruskich bylin. Gdy w 1937 roku wprowadzano w ZSSR stalinowską konstytucję, pochlebcy zwali ją tym właśnie nieprzetłumaczalnym mianem „gołębiej/głębinowej księgi”. Świadectwo, że każdy, kto otarł się o rosyjski folklor, musiał wiedzieć, o co chodzi.”
No cóż, naród Rosji, od czasów carskich od średniowiecznych bylin, nieustannie kojarzy się z narodem do łupienia, więc musiał/mógł wymyślić sobie taką swoistą „książkę skarg i wniosków”.
Ale jest chyba tak, jak pisze R. Ziemkiewicz: chyba tylko naiwni wierzą, że ona jest i że do czegoś kiedyś się przyda… A dowodem na to książka Olgi Tokarczuk „Podróż ludzi Księgi”. Oczywiście dowodem w dużym cudzysłowie!!!
Czytałam te książkę bardzo dawno, trudna, mądra, dziwna jak niemal wszystkie książki O. Tokarczuk i gdybym miała dokładnie opowiedzieć jej treść, oj, ciężko by było. Ogólnie rzecz ujmując – grupa osób, w tym jedna kobieta, wybiera się w podróż, by odnaleźć Księgę – Księgę Życia, księgę Boga – nie do końca wiadomo. Po drodze prowadzą poważne filozoficzne dysputy, wątpią, spierają się, kłócą, ale idą, czasem w trudnych warunkach, i po drodze umierają, odchodzą, ci ostatni będąc już całkiem blisko celu, aż w końcu jest! Jest Księga! Tylko że znajduje ją Gauche, chłopiec nieumiejący pisać ani czytać, więc osoba najmniej powołana czy zdolna do tego, by pojąć rozmiar znaleziska-skarbu… Chłopiec odchodzi, Księga zostaje tam, gdzie była; znowu stulecia będzie czekała na odkrycie, a jeśli jakiemuś śmiałkowi się to uda, może ten będzie wiedział, co z nia począć.
Chociaż …tylko notoryczni głupcy wierzą, że…
Ps. Kilka dni temu zauważyłam, że mój tekst o czytaniu „Książki o czytaniu” Justyny Sobolewskiej znajduje się na stronie wydawnictwa Iskry, gdzie książka została wydana, w dziale Recenzje. To miłe, myślę sobie. Gdyby ktoś zechciał popatrzeć, to to jest tutaj: http://iskry.com.pl/literatura-piekna-poezja/477-ksiazka-o-czytaniu.html
Artykuł J. Gondowicza znajduje się na stronie pisma „Teatr” http://www.teatr-pismo.pl/archiwalna/index.php?sub=archiwum&f=pokaz&nr=1612&pnr=69
R. Ziemkiewicz, „Zgred”, Wyd. Zysk i S-ka, 2011, cytat ze s. 231.