Jak napisać nowy wiersz

Tytuł dzisiejszego wpisu powinien chyba brzmieć: Jak napisać nowy wiersz ze starego…… Już wyjaśniam.

Taki wiersz dziś napisałam, posiłkując się, wykorzystując czy sugerując innym wierszem, a właściwie fragmentem innego wiersza. Powstał tekst zupełnie inny, o innej wymowie, właściwie o czymś zupełnie innym. Zastanawiam się, czy to plagiat. Czy ja popełniłam plagiat samej siebie – teraz taka myśl mnie naszła? Niby autor ma prawo do zmieniania i przekształcania swoich tekstów. Ale skoro on – wiersz już istnieje, został w pewien sposób „utrwalony”, poprzez to, że był drukowany w czasopiśmie, znajduje się w książce, był czytany na spotkaniu autorskim, był przez czytelnika czytany i przez słuchacza został wysłuchany – to czy ta jego „utrwalona” forma jest swoistą świętością? czymś, czego nie powinno się naruszać, dotykać, zmieniać?

Nie wiem. Jest to chyba rzecz nierozstrzygalna. I każda ze stron dyskusji, gdyby takowa się pojawiła, miałby swoje argumenty i myślę, że każde byłyby słuszne…

A nowy wiersz ma tytuł „Ból”.

(a tak na marginesie „Ból” to marny tytuł dla wiersza, który zaczyna się od słowa „ból”…)

Ale czytajmy…


Ból jest tak blisko źródła
myśli o życiu i nieżyciu
Słyszę cię moje serce i
odpowiadam na każdy twój szept
i wszystkie podszepty

Jolanta Maria Dzienis „Pośród maków”

Przeglądam właśnie „Spojrzenia”. Jest to wydawnictwo Nauczycielskiego Klubu Literackiego w Białymstoku z cyklu zatytułowanego „Kajety Starobojarskie”. To już numer 15. tego cyklu pod redakcją wspaniałej literackiej pary – Ireny i Kazimierza Słomińskich.

Tym razem prezentują się trzy poetki, należące do białostockiego NKL-u: Anna Czartoszewska, Jolanta Maria Dzienis oraz Katarzyna Grabowska. Ja tak na gorąco „przeleciałam” zaledwie, przewertowałam ten tom poezji, więc właściwie jeszcze nie znam zbyt dobrze jego zawartości. Ale już na początku wpadł mi w oko sonet „Pośród maków” Jolanty Marii Dzienis.

„Pośród maków” Jolanty Marii Dzienis to wiersz na czasie, można powiedzieć, w końcu czerwiec to miesiąc kwitnienia maków. Ale nie tylko to w wierszu przyciąga, właściwie wcale nie to – nie opis makowego pola, krajobrazu pełnego maków, lecz poetyckość tego opisu i refleksja, do której skłania ten wiersz i jego atmosfera, klimat zadumy nad nami, ludźmi, naszym miejsce we Wszechświecie, nad Wszechświatem…

Jestem pewna, że w tomiku znajdę więcej ciekawych, pełnych poetyckich opisów wierszy. Jeszcze tę książeczkę poczytam, jeszcze do niej wrócę…

Kto to jest poeta – oczami Agnieszki Wolny-Hamkało

Niedawno zwracałam się do tych, którzy wspierają księgarnie, wspierają czytanie, książki, poezję, poetów. I teraz właśnie o tych poetach chciałam słów kilka, bo oni potrzebują wsparcia swoich czytelników.

Kilkakrotnie wracałam do pewnej wypowiedzi Agnieszki Wolny-Hamkało. I ten fragment zawsze mnie poruszał, zawsze z nim się zgadzałam, i czytając go, myślałam: „święta prawda!”. No, przynajmniej w moim odczuciu. I na podstawie tak zwanych doświadczeń własnych.

 „Ani praca, ani hobby” to tytuł artykułu-wywiadu albo opowieści wrocławskiej poetki, który ukazał się „Wysokich Obcasach”, dodatku do Gazety Wyborczej. Nie teraz, ostatnio, tylko dawno, dawno temu, bo 13 kwietnia 2013 roku. A opowieść Agnieszki Wolny-Hamkało spisał Jarosław Mikołajewski, eseista, italianista, też poeta. W tej spisanej opowieści pomijam różne rzeczy o młodości, rodzinie, szkole itd., choć ciekawie opowiedziane, to mniej interesujące, dążę natomiast do tego oto kawałka, gdzie poetka mówi:

„Myślę, że samo pisanie jest już jakąś formą nonkonformizmu. To jest jednak rezygnacja z pieniędzy; powiedzmy sobie szczerze. A chętnie bym miała pieniądze, jadła dobre jedzenie w restauracji, jeździła taksówką i kupowała sobie płyty i wielkie, błyszczące kolczyki. To jednak wymaga sporego uporu – konsekwentne zajmowanie się czymś, co jest towarem absolutnie zbędnym, nieprzynoszącym ani prestiżu społecznego, ani pieniędzy. Ani to praca, ani hobby. I jakieś to dwuznaczne. No bo powiedzieć poważnie zdanie: „Jestem poetką”, „Jestem pisarką” – to jednak jakiś wstyd. Rozmówca patrzy na ciebie z mieszaniną pobłażliwości i rozbawienia: „Nie no, ale poważnie, czym się NAPRAWDĘ zajmujesz?”. No więc jesteś leniem, leserem, postacią zbędną z perspektywy społecznej. Nikt nie chce twojego towaru kupić, a towar wymaga poświęceń, jest żarłoczny, pasożytuje na tobie i chce, żebyś mu się w całości oddał. Łatwo popaść w zgorzknienie albo syndrom nieodczytanego geniuszu. Więc warto patrzeć na to wszystko trzeźwo, bez patosu i zbędnego romantyzmu. Nie robić z tego sprawy.”

W tych kilku zdaniach tkwi istota bycia poetą, literatem – on nie może być konformistą, właśnie; na pisaniu poezji nie zarobi; poezja to towar niezbyt do życia potrzebny, otóż to; pieniędzy nie, a i społecznego uznania też za bardzo nie, tak jest ; trzeba mu rzeczywiście odwagi, żeby powiedzieć głośno i wyraźnie „jestem poetą” bez wstydu, to prawda; potem trzeba mu odwagi, żeby znieść to niedowierzanie w oczach interlokutora, wątpiącego w to, co usłyszał, to też prawda; i potem trzeba mu kolejnej odwagi i do tego samozaparcia jakiegoś, żeby dalej pisać, a właściwie oddawać się pisaniu, to oczywiste; pisanie może źle się odbić na jego zdrowiu, gdyż wpaść może albo w samozachwyt  jakowyś albo w dół niezrozumienia.

Oj, tak, oj, tak…

Tylko jednego nie jestem pewna – ale czy da się patrzeć na własne pisanie, albo i szerzej – własne tworzenie, „trzeźwo, bez patosu i zbędnego romantyzmu”? Nie wiem, trochę obawiam się, że nie, bo bez tego chyba w ogóle nie tworzyłoby się poezji czy też nie byłoby się w ogóle jakimkolwiek innym artystą. Trzeba chyba mieć w sobie nieco wewnętrznego romantyzmu, jakiegoś patosu i jakiejś „nietrzeźwości”, by tworzyć.

A ciężka to praca pisanie, w trudach tworzy się poezję. Właśnie tak się pisze wiersze. Co poniższy przykład pokazuje.

Autograf Słowackiego z okresu mistycznego „Król-Duch”

 

Źródło zdjęcia: http://www.celtoslavica.de/slavica/genezis_ducha.html

Niebezpieczeństwo chodzenia do biblioteki

To niebezpieczeństwo polega na tym, że pożycza się książki, cudowne książki, które przynosi się do domu, i potem – po zrzuceniu i rzuceniu siatek, torebek, butów, żakietów – się czyta. A kiedy się czyta, zapomina się czasem o Bożym świecie, o obowiązkach, o powinnościach, a także – także czasem – o innych przyjemnościach. (Co nie zawsze jest wskazane!)

To niebezpieczeństwo polega na tym, że wybiera się czasem książki nie te, nie takie, według koloru włosów, sukien i według wzrostu… oczywiście, Czesław Niemen jakoś mi się tu przypałętał, z jego cudnym „Pod papugami”… bo książki to według okładki, czcionki, układu stron albo notek przeróżnych na pierwsze lub ostatniej stronie okładki albo na skrzydełkach. Zwłaszcza te notki pochwalne, te blurby marketingowe bywają często zwodnicze i jakby nieco na wyrost. A najgorsze jest to, że to, co jest w nich napisane to prawda, a jednocześnie, jak już się czyta albo przeczytało, to się okazuje, że to nie jest prawda… choć jest prawda… (skomplikowana rzecz ta prawda!)

To niebezpieczeństwo polega na tym, że czytam czasem książkę, która mi się nie podoba!!! Co jest jakby bez sensu. Chociaż… może nie do końca. O czym na końcu…

Przeczytałam właśnie „Kryjówkę” włoskiego pisarza i reżysera. I ten autor, Andrea Camilleri, na pierwszym skrzydełku wygląda przez okno, patrzy na nas; to starszy pan o miłym, pogodnym wyrazie twarzy, bije z niego ciepło, łagodność; to jest zdjęcie i pod nim notka biograficzna. Ciekawie.

Na drugim skrzydełku też ciekawie: autor opowiada historię inspiracji do postaci głównej bohaterki. Historia sama w sobie jest interesująca – pisarz był kiedyś na spotkaniu autorskim w więzieniu dla kobiet, gdzie jedna z więźniarek przeczytała mu swój wiersz, który okazał się na tyle dobry, że zainteresował się jego autorką, pytając za co dziewczyna siedzi. Okazuje się, że za podwójne morderstwo z premedytacją. Pisarz uzyskuje zgodę na widzenie z dziewczyną i tak opisuje tę dziewczynę: „(…) rozmawiamy i po raz pierwszy stykam się z przypadkiem kogoś, kto w ogóle nie ma pojęcia, że zamordowanie innego człowieka to coś złego. I nie ma w tym żadnej potworności, tylko czysta, nieskalana niewinność. (…)” Po kilku latach opisuje tę dziewczynę w swojej książce, oczywiście ta Arianna, główna bohaterka, nie jest tworem dokumentalnym, tylko przetworzonym literacko, ale w obrazie tej bohaterki autor książki oddaje czy stara się oddać to coś, co tak go zafrapowało w spotkanej kiedyś więźniarce.

Ten opis i mnie zafrapował, jako inspiracja do napisania książki, sama postać dziewczyny też; ciekawa byłam, jak pisarz ją „ugryzie”, jak przedstawi to coś, co go tak zadziwiło. Tymczasem jego bohaterka to żadna „czysta, nieskalana niewinność”, tylko zwykła po prostu chora psychicznie dziewczyna, dziewczyna z rozszczepioną osobowością czy podwójną osobowością, nie jestem psychiatrą, nie wiem, jak to się fachowo nazywa. Albo zwykłą psychopatką, człowiekiem pozbawionym uczuć wyższych, przecież zabija chłopaka, po czym idzie do męża i normalnie z nim rozmawia, jakby nic się nie stało, chłodna, pragmatyczna, usuwa „bałagan”, który się zrobił w jej kryjówce, no to to jest zachowanie typowe dla psychopatów (mama nie chciała dać mi pieniędzy na papierosy, no to ją zabiłem, wziąłem pieniądze i poszedłem do sklepu kupić papierosy – tak to działa, naukowo wciąż nie wiadomo właściwie dlaczego, to oczywiście mechanizm uproszczony). Myślę, że każdy tzw. normalny człowiek widzi różnicę między dobrem a złem, między życiem i śmiercią. „Czysta, nieskalana niewinność”, kiedy zabijasz kogoś, waląc go np. młotkiem w głowę (i to nie dlatego, że on chce cię skrzywdzić, tylko dlatego, że nie chce zrobić tego, czego ty chcesz), może istnieć tylko w chorym umyśle, no tu się chyba nie mylę. Eeee, trochę zła jestem, przeczytałam książkę o chorej psychicznie dziewczynie, której jakoś tam współczuję, choć nie wiem, czy z jej punktu widzenia ona potrzebuje czy zrozumiałaby to moje współczucie, pewnie nie, i której nie rozumiem, i której świata nie rozumiem.

Ale… I tu fragment, który mnie uwiódł, bo przypomniał mi mój wpis sprzed kilku chyba już tygodni, o nudnym i mądrym deszczu. Bo w „Kryjówce” babcia głównej bohaterki tak opowiada swojej wnuczce o deszczach:

(…)
Wyszły z domu przy pięknym sierpniowym słońcu, nagle zerwał się zimny wiatr, niebo pokryto się szarymi chmurami i spadły pierwsze krople.
– Schowajmy się, babciu.
– Nie martw się, zaraz przestanie, wyjdzie słońce i nas osuszy. To taki głupi deszczyk.
I rzeczywiście, było tak, jak przepowiedziała.
Później babcia wyjaśniła jej, że są trzy rodzaje deszczu: dobry, zły i głupi. I głupi właśnie spadł rano. – Dlaczego głupi?
– Głupi, bo niczego nie załatwia. Ledwie zrasza powierzchnię, ale tak słabo, że ziemia nawet nie odczuje ulgi. Wręcz przeszkadza, bo coś obiecuje, a potem tego nie spełnia, wywołuje pragnienie dobrej, świeżej wody, a potem go nie syci.
– A jaki deszcz jest dobry?
– Dobry jest ten, który gdy nadejdzie odpowiednia chwila, czyli kiedy ziemia go potrzebuje, od pierwszych kropel jest mocny, soczysty, stanowczy. I trwa nieprzerwanie przez wiele godzin. Ziemia bardzo lubi ten rodzaj deszczu. Bo nie tylko obmywa jej skórę, lecz wchodzi w nią coraz głębiej, sięga korzeni, nawet te najdłuższe się odradzają, dostają nowej energii. Również nasiona, które tylko na niego czekają. Szczęśliwe, wszystkie się zaczynają otwierać. Krótko mówiąc, dobra woda przynosi wiosnę.
– A zły deszcz?
– Zły deszcz jest wściekły, gwałtowny, złośliwy. Jest tak potężny, że zrywa liście z gałęzi, obcina główki kwiatom, depce trawę. Przynosi wiele złego i nic dobrego. A czasami zmienia się w grad. A grad jest już bardzo zły, bo niszczy wszystkie plony.
(…)

 Ładne, prawda?

Na końcu o tym, co zapowiedziałam na początku, że będzie na końcu (uśmiech). Wiele, wiele lat temu wysnułam teorię, że każda książka, najgłupsza, najnudniejsza, najmarudniejsza,  najdurniejsza, najbardziej wkurzająca itd. jest warta przeczytania, bo w każdej, w każdej, zawsze znajdzie się jedno choćby zdanie, dla którego warto było ją przeczytać! I tak chyba jest naprawdę. Bo „Kryjówkę” warto było przeczytać dla tego fragmentu o deszczu, który tak mi się spodobał i był jakby potwierdzeniem moich przemyśleń czy mojej obserwacji tego mojego „nudnego, mądrego” deszczu. Oczywiście, komuś innemu może podobać się cała książka, a jeśli nie, to np. jakieś inne zdanie, inny fragment, jakiś opis czy to postaci, czy krajobrazu, czy sytuacji. Ale chyba każdy i zawsze coś w każdej książce znajdzie. I mam więcej takich książek. I teraz sobie myślę, może by zrobić taką małą „do użytku wewnętrznego” kolekcję o nazwie „Książka jednego zdania”? Przy czym, co ważne, nie twierdzę, że książka jedna czy druga, która mnie się nie podoba, weźmy choćby tę „Kryjówkę”, której się tak niemiłosiernie czepiam, jest głupia. Broń Boże, to tylko bardzo moje zdanie; ktoś inny może uznać ją za genialną. I to też będzie prawdą!!!

I oczywiście, jak zawsze, chylę czoła przed każdym autorem książki prozatorskiej za jego pisarski trud prozatorski, który jest absolutnie inny niż pisarski trud poetycki. Oba wymagają mniejszego lub większego talentu, ale ten drugi jest jakby dmuchnięciem w piórko, a ten pierwszy jest prawdziwą ciężką pracą. Prawda? Prawda!

O jesieni, o poezji, o pisaniu wierszy

Konstanty Ildefons Gałczyński

List z fiołkiem

Do tygodnika „Przekrój”

Obywatelu Redaktorze!
Poezja to jest złoty szerszeń,
co kąsa, więc się pisze wiersze –
cóż, człowiek pisze tak, jak może,
Obywatelu Redaktorze.

Jesień jest na Krakowie dzisiaj
i tyle kwiatów! tyle brzoskwiń!
Wiaterek dmucha, słonko skrzy się,
więc chodzę śliczny i beztroski
cóż, człowiek chodzi tak, jak może,
Obywatelu Redaktorze.

Czy mam zmartwienia? Tak, czasami,
niewielkie, tak jak w niebie gwiazdy
właściwie jedno (między nami),
że życie ukochałem nazbyt –
cóż, człowiek kocha tak, jak może,
Obywatelu Redaktorze.

Wiec kiedy przyjdzie dzień przeklęty,
że śmierć utopi w czarnym winie
wszystkie muzyczne instrumenty,
kwiaty i wiersze, i brzoskwinie,
to przykro, lecz cóż płacz pomoże,
Obywatelu Redaktorze.

A jednak żal. Odejść niełatwo.
Taak. Kończę wiersz ten ze łzą w oku.
Lecz może, dzięki mym kontaktom,
będę aniołkiem na obłoku?
Cóż, człowiek fruwa tak, jak może,
Obywatelu Redaktorze.

1946

 I jako post scriptum jeszcze jedna zwrotka, którą udało mi się znaleźć tylko w jednym miejscu w wielkim niezmierzonym oceanie internetu. I to jest rzeczywiście wspaniałe podsumowanie: kto musi pisać – ten musi pisać! Pozdrawiamy Cię, Mistrzu Konstanty, gdziekolwiek jesteś!

Bo gdy dolecę tam, do nieba

Lub w niezgłębioną otchłań burą,

to zrobię znowu to co trzeba.

Chwycę za papier i za pióro.

Człek może nawet gdy nie może,

Obywatelu Redaktorze.