Wymiana książek

Ja też nie umiem wyrzucać książek. Nie potrafię wyobrazić sobie, że można wziąć karton pełen książek albo worek i wrzucić je do kontenera. Do śmieci. Na śmieci. I dlatego nie wyrzucam książek.

A gdyby ktoś chciał książek się pozbyć, nie wyrzucając ich, może się nimi podzielić. Jest kilka takich punktów w Opolu, a niedawno pojawiły się dwa nowe. Jest o tym taka notatka w gazetce „Teraz Opole”. Kto chce oddać – oddaje, kto chce wziąć, poczytać – bierze i czyta.

O tym dobrym pomyśle zdjęcia notatki poniżej.

Pomysł jest podwójnie ekologiczny, bo „w drugim obiegu” znajdują się i książki i lodówki. A oprócz tego ładna jest idea dzielenia się, które też tu występuje. Owo dzielenie się dobrem. Ładna jest idea dawania drugiego życia przedmiotom, szczególnie książkom.

Książki albowiem są fajne. 🙂

Fikcja czy prawda

Cytuję mały fragment z przemówienia noblowskiego Olgi Tokarczuk, które podczytuję od czasu do czasu i znajduję ciągle coś nowego i ciekawego. Bo jest długie i porusza wiele wątków związanych z literaturą, książką, pisaniem i czytaniem. A w tym fragmencie pierwsze zdanie staje się po prostu aforyzmem, złotą myślą. Mądrością – chyba mogę tak powiedzieć. Poza tym w zdaniu tym jest też wiele poezji, metaforycznego patrzenia i czucia, a to można spotkać tak często w prozie autorki „Biegunów”.

Fikcja jest zawsze jakimś rodzajem prawdy. Do przekonania trafia mi też rozróżnienie relacji wobec fabuły, której dokonał pisarz i eseista Edward Morgan Forster. Pisał on, że kiedy mówimy „Umarł mąż, a potem umarła żona” – to jest to relacja. Kiedy zaś mówimy „Umarł mąż, a potem ze smutku umarła żona” – to mamy fikcję. Każde fabularyzowanie jest przejściem od pytania – „Co było potem?” do próby jego zrozumienia opartym na naszym ludzkim doświadczeniu: „Dlaczego tak się stało?”.

Literatura zaczyna się od owego „Dlaczego?”, nawet jeśli mielibyśmy na to pytanie odpowiadać bez przerwy zwyczajnym: „Nie wiem”. Literatura stawia więc pytania, na które nie da się odpowiedzieć przy pomocy Wikipedii, wykracza bowiem poza same fakty i wydarzenia, odwołując się bezpośrednio do naszego ich doświadczania.

Literatura to fikcja czy prawda? Zastanawiam się nad tym od dłuższego czasu, od dawna. Myślę, że to pytanie, na które nie ma jednoznacznej odpowiedzi. Albo inaczej – jest to pytanie, na które istnieje bardzo wiele odpowiedzi. Każdy może na nie odpowiedzieć po swojemu i argumenty każdej osoby będą słuszne, prawdziwe i z pewnością potwierdzające dane stanowisko.

Ładnie pisze Olga Tokarczuk, że literatura to coś więcej, niż tekst z Wikipedii. Literatura przecież obok czy oprócz kto?co?kiedy?gdzie? odpowiada/opowiada też, a może i przede wszystkim o jak?dlaczego?po co?czemu?

Ja zawsze nazywałam literaturę kreacją, pisanie było dla mnie kreacją literacką, a nie osobistą terapią. Wiadomo, że filtrowałam przekazywane treści przez moje odczucia i osądy, przez moje doświadczenia, ale czerpałam także z doświadczeń – w szerokim rozumieniu słowa – innych osób, a przede wszystkim starałam się, by treści były uniwersalne i by mogli się w nich – na różne sposoby – odnaleźć inni ludzie, czytelnicy.

Niektórzy mówią, że mi się to udawało…

Książki a makulatura

 

Byłam niedawno w szpitalu przy Katowickiej i czekając na lekarza oglądałam ulotki, dotyczące przede wszystkim zdrowia i chorób (albo odwrotnie: chorób i zdrowia), leczenia, profilaktyki, metod itp. Ale była tam też ulotka na temat segregacji odpadów. Bardzo pożyteczna, bo chyba z tą segregacją śmieci nie jest u nas najlepiej. Świadomość korzyści z recyklingu, korzyści szeroko rozumianych, jest na niskim poziomie, i myślę tu nie tylko o tzw. zwykłych ludziach, ale też o ludziach „niezwykłych”, czyli odpowiedzialnych z urzędu, zawodowo zajmujących się tym problemem. Od tych drugich zależy najwięcej, oni mają środki i możliwości, i oni mogą, wręcz mają obowiązek, oddziaływać na obywateli. Czyli poszerzać ich wiedzę i ułatwiać im praktycznie segregowanie odpadów!

Ta szpitalna ulotka jest bardzo fajna, choć zastanawiałam się, dlaczego szpital taką produkuje, ale ostatecznie to nie ma znaczenia, jeśli efekt będzie dobry.

Kiedy czytałam sobie tę ulotkę, zastanowiło mnie i zaskoczyło coś w części „SEGREGUJ PAPIER (makulaturę)!”. Jakiego rodzaju papier nie może być makulaturą – to wiedziałam, o tych zszywkach też (zawsze usuwam), ale jest tam też napisane, że do recyklingu nie nadają się… twarde oprawy książek. Tego nie wiedziałam. Dlaczego się nie nadają? Ciekawe.

Oczywiście, pomijam fakt, że żadna książka nie powinna kończyć jako makulatura, tylko zawsze być sobą, czyli książką. Ale to chyba tak w stu procentach jest niemożliwe, prawda?…

Książka na Walentynki? „Czarownica w sypialni”!

Rzeczywiście… Książka na Walentynki? Tomik z wierszami miłosnymi, jakżeby inaczej!?

A więc „Czarownica w sypialni” idealnie wpisuje się w świętowanie Dnia Zakochanych!

Rzeczywiście, tak się złożyło, że wyszła akurat teraz, choć szczerze mówiąc nie było to moim zamiarem. Ale tak się właśnie złożyło – więc mimo moich narzekań, że jej druk się opóźnia, że znowu coś zmieniam, że znowu ślamazarzę, może to dla tej książeczki szczęśliwy termin?…

W każdym razie od wczoraj tomik jest już do dostania w klimatycznej opolskiej Księgarni „Niebieski Kredens” przy ul. Książąt Opolskich, niedaleko ratusza.

Księgarnia jest naprawdę klimatyczna, pewnie też przez ten stary kredens. Miło jest w niej pobuszować wśród książek. Chociaż buszować wśród książek właściwie wszędzie jest miło.

I– pamiętacie – Niebieski Kredens ma niebieski kredens – lubię takie gry słowne.

 

Źródło zdjęć: strona internetowa Księgarni „Niebieski Kredens”

Cytat na niedzielę…

 

…a także na kilka innych dni 🙂

„…niezależność. Chyba nie ma czegoś takiego. Jest tylko samotność.” Spodobał mi się ten cytat, wyjęty z książki „Emplarium”, choć jej nie czytałam.

To znowu efekt pobłądzenia na niezbadanych, nieprzebytych, krętych i ponętnych ścieżkach internetu… Cytat z książki, o której tyle superlatyw, że aż chce się czytać i aż nie chce się wierzyć! Więc chyba trzeba przeczytać, żeby się przekonać. Może… Kiedyś… Może kiedyś…

Niebezpieczeństwo chodzenia do biblioteki

To niebezpieczeństwo polega na tym, że pożycza się książki, cudowne książki, które przynosi się do domu, i potem – po zrzuceniu i rzuceniu siatek, torebek, butów, żakietów – się czyta. A kiedy się czyta, zapomina się czasem o Bożym świecie, o obowiązkach, o powinnościach, a także – także czasem – o innych przyjemnościach. (Co nie zawsze jest wskazane!)

To niebezpieczeństwo polega na tym, że wybiera się czasem książki nie te, nie takie, według koloru włosów, sukien i według wzrostu… oczywiście, Czesław Niemen jakoś mi się tu przypałętał, z jego cudnym „Pod papugami”… bo książki to według okładki, czcionki, układu stron albo notek przeróżnych na pierwsze lub ostatniej stronie okładki albo na skrzydełkach. Zwłaszcza te notki pochwalne, te blurby marketingowe bywają często zwodnicze i jakby nieco na wyrost. A najgorsze jest to, że to, co jest w nich napisane to prawda, a jednocześnie, jak już się czyta albo przeczytało, to się okazuje, że to nie jest prawda… choć jest prawda… (skomplikowana rzecz ta prawda!)

To niebezpieczeństwo polega na tym, że czytam czasem książkę, która mi się nie podoba!!! Co jest jakby bez sensu. Chociaż… może nie do końca. O czym na końcu…

Przeczytałam właśnie „Kryjówkę” włoskiego pisarza i reżysera. I ten autor, Andrea Camilleri, na pierwszym skrzydełku wygląda przez okno, patrzy na nas; to starszy pan o miłym, pogodnym wyrazie twarzy, bije z niego ciepło, łagodność; to jest zdjęcie i pod nim notka biograficzna. Ciekawie.

Na drugim skrzydełku też ciekawie: autor opowiada historię inspiracji do postaci głównej bohaterki. Historia sama w sobie jest interesująca – pisarz był kiedyś na spotkaniu autorskim w więzieniu dla kobiet, gdzie jedna z więźniarek przeczytała mu swój wiersz, który okazał się na tyle dobry, że zainteresował się jego autorką, pytając za co dziewczyna siedzi. Okazuje się, że za podwójne morderstwo z premedytacją. Pisarz uzyskuje zgodę na widzenie z dziewczyną i tak opisuje tę dziewczynę: „(…) rozmawiamy i po raz pierwszy stykam się z przypadkiem kogoś, kto w ogóle nie ma pojęcia, że zamordowanie innego człowieka to coś złego. I nie ma w tym żadnej potworności, tylko czysta, nieskalana niewinność. (…)” Po kilku latach opisuje tę dziewczynę w swojej książce, oczywiście ta Arianna, główna bohaterka, nie jest tworem dokumentalnym, tylko przetworzonym literacko, ale w obrazie tej bohaterki autor książki oddaje czy stara się oddać to coś, co tak go zafrapowało w spotkanej kiedyś więźniarce.

Ten opis i mnie zafrapował, jako inspiracja do napisania książki, sama postać dziewczyny też; ciekawa byłam, jak pisarz ją „ugryzie”, jak przedstawi to coś, co go tak zadziwiło. Tymczasem jego bohaterka to żadna „czysta, nieskalana niewinność”, tylko zwykła po prostu chora psychicznie dziewczyna, dziewczyna z rozszczepioną osobowością czy podwójną osobowością, nie jestem psychiatrą, nie wiem, jak to się fachowo nazywa. Albo zwykłą psychopatką, człowiekiem pozbawionym uczuć wyższych, przecież zabija chłopaka, po czym idzie do męża i normalnie z nim rozmawia, jakby nic się nie stało, chłodna, pragmatyczna, usuwa „bałagan”, który się zrobił w jej kryjówce, no to to jest zachowanie typowe dla psychopatów (mama nie chciała dać mi pieniędzy na papierosy, no to ją zabiłem, wziąłem pieniądze i poszedłem do sklepu kupić papierosy – tak to działa, naukowo wciąż nie wiadomo właściwie dlaczego, to oczywiście mechanizm uproszczony). Myślę, że każdy tzw. normalny człowiek widzi różnicę między dobrem a złem, między życiem i śmiercią. „Czysta, nieskalana niewinność”, kiedy zabijasz kogoś, waląc go np. młotkiem w głowę (i to nie dlatego, że on chce cię skrzywdzić, tylko dlatego, że nie chce zrobić tego, czego ty chcesz), może istnieć tylko w chorym umyśle, no tu się chyba nie mylę. Eeee, trochę zła jestem, przeczytałam książkę o chorej psychicznie dziewczynie, której jakoś tam współczuję, choć nie wiem, czy z jej punktu widzenia ona potrzebuje czy zrozumiałaby to moje współczucie, pewnie nie, i której nie rozumiem, i której świata nie rozumiem.

Ale… I tu fragment, który mnie uwiódł, bo przypomniał mi mój wpis sprzed kilku chyba już tygodni, o nudnym i mądrym deszczu. Bo w „Kryjówce” babcia głównej bohaterki tak opowiada swojej wnuczce o deszczach:

(…)
Wyszły z domu przy pięknym sierpniowym słońcu, nagle zerwał się zimny wiatr, niebo pokryto się szarymi chmurami i spadły pierwsze krople.
– Schowajmy się, babciu.
– Nie martw się, zaraz przestanie, wyjdzie słońce i nas osuszy. To taki głupi deszczyk.
I rzeczywiście, było tak, jak przepowiedziała.
Później babcia wyjaśniła jej, że są trzy rodzaje deszczu: dobry, zły i głupi. I głupi właśnie spadł rano. – Dlaczego głupi?
– Głupi, bo niczego nie załatwia. Ledwie zrasza powierzchnię, ale tak słabo, że ziemia nawet nie odczuje ulgi. Wręcz przeszkadza, bo coś obiecuje, a potem tego nie spełnia, wywołuje pragnienie dobrej, świeżej wody, a potem go nie syci.
– A jaki deszcz jest dobry?
– Dobry jest ten, który gdy nadejdzie odpowiednia chwila, czyli kiedy ziemia go potrzebuje, od pierwszych kropel jest mocny, soczysty, stanowczy. I trwa nieprzerwanie przez wiele godzin. Ziemia bardzo lubi ten rodzaj deszczu. Bo nie tylko obmywa jej skórę, lecz wchodzi w nią coraz głębiej, sięga korzeni, nawet te najdłuższe się odradzają, dostają nowej energii. Również nasiona, które tylko na niego czekają. Szczęśliwe, wszystkie się zaczynają otwierać. Krótko mówiąc, dobra woda przynosi wiosnę.
– A zły deszcz?
– Zły deszcz jest wściekły, gwałtowny, złośliwy. Jest tak potężny, że zrywa liście z gałęzi, obcina główki kwiatom, depce trawę. Przynosi wiele złego i nic dobrego. A czasami zmienia się w grad. A grad jest już bardzo zły, bo niszczy wszystkie plony.
(…)

 Ładne, prawda?

Na końcu o tym, co zapowiedziałam na początku, że będzie na końcu (uśmiech). Wiele, wiele lat temu wysnułam teorię, że każda książka, najgłupsza, najnudniejsza, najmarudniejsza,  najdurniejsza, najbardziej wkurzająca itd. jest warta przeczytania, bo w każdej, w każdej, zawsze znajdzie się jedno choćby zdanie, dla którego warto było ją przeczytać! I tak chyba jest naprawdę. Bo „Kryjówkę” warto było przeczytać dla tego fragmentu o deszczu, który tak mi się spodobał i był jakby potwierdzeniem moich przemyśleń czy mojej obserwacji tego mojego „nudnego, mądrego” deszczu. Oczywiście, komuś innemu może podobać się cała książka, a jeśli nie, to np. jakieś inne zdanie, inny fragment, jakiś opis czy to postaci, czy krajobrazu, czy sytuacji. Ale chyba każdy i zawsze coś w każdej książce znajdzie. I mam więcej takich książek. I teraz sobie myślę, może by zrobić taką małą „do użytku wewnętrznego” kolekcję o nazwie „Książka jednego zdania”? Przy czym, co ważne, nie twierdzę, że książka jedna czy druga, która mnie się nie podoba, weźmy choćby tę „Kryjówkę”, której się tak niemiłosiernie czepiam, jest głupia. Broń Boże, to tylko bardzo moje zdanie; ktoś inny może uznać ją za genialną. I to też będzie prawdą!!!

I oczywiście, jak zawsze, chylę czoła przed każdym autorem książki prozatorskiej za jego pisarski trud prozatorski, który jest absolutnie inny niż pisarski trud poetycki. Oba wymagają mniejszego lub większego talentu, ale ten drugi jest jakby dmuchnięciem w piórko, a ten pierwszy jest prawdziwą ciężką pracą. Prawda? Prawda!

Thriller romantyczny albo coś do poczytania

Potrzebowałam takiej książki do odetchnięcia, do zatopienia, do zapomnienia, do oderwania się. Odetchnięcie, zatopienie, zapomnienie, a także oderwanie z pewnością mógł spełnić „nowy bestseller gwiazdy romantycznych thrillerów”. Tym razem padło na książkę Beverly Barton, „jednej z największych gwiazd współczesnych romantycznych thrillerów z list bestsellerów >The New York Times<”. Książki przez nią napisane to „emocjonujące powieści, łączące współczesny romans z sensacyjną intrygą, napięciem i suspensem, zajmują wysokie miejsca na listach bestsellerów >The New York Times< i >USA Today<”.

Trzeba też wspomnieć, że „Beyerly Barton jest laureatką kilkunastu nagród, w tym najbardziej prestiżowych: Romantic Times Career Achieyement Award, National Readers Choice Award, GRW Maggie Award oraz Laurel Wreath”. I to powinno zapewnić pasjonującą lekturę.

Sięgnęłam więc po „Grzech niewiedzy”. Na początku ciężko było, nie mogłam połapać się w bohaterach i relacjach między bohaterami, gubiłam się trochę w czasie dziania się niektórych sytuacji, a od nich, tych sytuacji, zależne były te relacje. Albo odwrotnie. W każdym razie pierwsze strony był dla mnie gąszczem, przez który trzeba było przekopać się, co chwilę wracając do stron poprzednich, żeby wszystko pokojarzyć i poukładać. Potem już było lepiej, ciekawiej, bardziej wartko i wciągająco.

Główna bohaterka jest Jolie Royale, która „wraca do rodzinnego miasteczka w Missisipi na pogrzeb ojca. Nie była tu od lat. To, co przeżyła, było zbyt straszne. Powrót oznacza spotkanie twarzą w twarz z miłością, o której nie zapomniała, zbrodnią, o której usiłuje zapomnieć, i mordercą, który pamięta o niej…” Oprócz tego wraca też do kilku innych osób z dawnego życia, które rzuca cienie nawet na teraźniejszość. Bo niektórym osobom z tej książki, nawet dzisiaj wydaje się trudne do uwierzenia, czy raczej do zaakceptowania, że przyjaźnią się dwie lekarki – jedna biała, druga czarna!

„Grzech niewiedzy” to nie tylko „wstrząsająca zbrodnia, ognista namiętność i misternie tkana sensacyjna intryga w ekscytującej powieści”, to chyba też książka o rasistowskiej Ameryce, nie tylko tej dawnej, ale trochę też tej współczesnej.

W sumie mogę powiedzieć, że udało nam się – i książce, i mnie. Bo odetchnęłam, zatopiłam, zapomniałam i oderwałam się od rzeczywistości. Mogłam czytać i podziwiać pisarskie umiejętności pani Beverly Barton, i jest chyba najważniejsze.

Ps. Wszystko, co jest w cudzysłowach, to cytaty z czwartej strony okładki książki, czyli informacje od wydawcy o autorce i książce. Nota bene czwarta strona okładki różnych książek bywa sama w sobie fascynującą lekturą.

Nagroda Nike dla Joanny Bator

Oglądałam uroczystość wręczenia nagród, nie całą, jakoś tak od połowy. Podobała mi się ta impreza, prowadzona przez Grażynę Torbicką, z właściwa jej elegancją, spokojem czy stonowaniem, perfekcją. Myślę, że jej osoba dodała imprezie jeszcze większego splendoru. Choć nie o tym chciałam.

Chciałam o Joannie Bator zwyciężczyni. Ona też mi się bardzo podobała. Podobało mi się to, jak wyglądała – elegancko i uroczyście, i co mówiła – bez wymądrzania i wywyższania. Ładnie, mądrze, niby dużo, ale w sam raz.

Rzeczywiście w jej przypadku to było do trzech razy sztuka, jak sama powiedziała, wcześniej dwie jej książki były nominowane, a ta – „Ciemno, prawie noc” była trzecią. Jakiś aktor czytał fragment, zanim ogłoszono wynik jury. Fragment bardzo „ciemny, prawie nocny”. Nie czytałam tej książki, ale już teraz mam jakieś opory, bo i z tego fragmentu i z tego, co o niej mówiono i pisano (że tak ogólnie powiem), to bardzo mroczna powieść, o złych rzeczach i złych wydarzeniach, które dzieją czy działy się bohaterce i członkom jej rodziny. Pojawiają się też sugestie, chyba nawet w laudacji członka jury, że to książka autobiograficzna, po części choćby, bo Wałbrzych, miejsce akcji, to miasto rodzinne Joanny Bator. I jeśli dobrze pamiętam, nazwisko bohaterki brzmi Tabor, co jest niczym innym jak anagramem, utworzonym z nazwiska autorki.

Trochę poczytałam o Joannie Bator; wykształcona, bogata w doświadczenia naukowo-wykładowe, autorka kilku książek, i naukowych właśnie, i beletrystycznych, i trochę jakby podróżniczych (Japonia), no i uhonorowana różnymi nagrodami i stypendiami.  Przeczytałam dawno jej pierwszą książkę, „Kobiety”, ale nie zrobiła na mnie większego wrażenia, późniejszych, pewnie i ciekawszych nie czytałam. No a teraz Nike! Ależ to musi być radość, zastrzyk wiary i chęci do pisania.

Jeszcze słowo o uroczystości i nominowanych, i o czytelnikach. Myślę tu o „Morfinie” Szczepana Twardocha, który opowiadał o swojej książce, pomyśle, powstawaniu, o tytule, o którym mówił, że jest „w takim razie udany” w odpowiedzi na pytanie Grażyny Torbickiej. Bo „Morfina” została nagrodzona przez czytelników jak najpopularniejsza książka spośród nominowanych. To chyba trochę przy pomocy tego tytułu, prawda? Taki tytuł zaciekawia, po taki tytuł się sięga. Drugą rzeczą dotyczącą czytelników był konkurs na najciekawszą recenzję, napisana przez czytelnika. Dostała jakaś pani te nagrodę, była to kwota 3000 złotych, Torbicka przeczytała bodajże dwa zdania z tej recenzji, ale teraz nie pamiętam już ani nazwiska tej czytelniczki, ani nawet książki, i myślę, że trochę szkoda. Myślę, że niczego nie ubyłoby szlachetnemu jury tudzież autorom, gdyby tę panią wyróżnić  wystąpieniem na scenie i wręczeniem dyplomu i czeku. Myślę, że taka scenka wręcz dodałaby jakiejś ważności czy wiarygodności tej imprezie, gdyby pojawił się na niej „normalny” człowiek, zwykły czytelnik. Ale – ważny czytelnik. Bez czytelnika autor nie jest nikomu potrzebny!

Pooglądałam sobie wcześniejszych laureatów Nike, pod kątem kobiet-zwyciężczyń, w tym roku była 17. edycja, a kobiet z główną nagrodą było …cztery!!! W 2002 r. „W ogrodzie pamięci” Joanny Olczak-Ronikier, w 2006 r. – „Paw królowej” Doroty Masłowskiej, w 2008 r. – „Bieguni” Olga Tokarczuk i teraz, 2013 r. – Joanna Bator. A więc ucieszyłam się, że do panteonu Nike dołączyła kolejna kobieta. Nominowanych przez te lata było więcej autorek, ale chodzi o ten „number one”.

Spośród nich przeczytałam tylko „Biegunów” i ta książka mną wstrząsnęła! Rewelacyjna była, jest! Obiecałam sobie, że kiedyś do niej wrócę.

A tymczasem gratuluję Joannie Bator nagrody! I cieszmy się razem z nią!

Paryżanka piórem Amelie Sobczak-Sabre

Do czytania tej książki zabrałam się, jak do uczty. Nie mogłam nie wziąć jej z półki.

Uwiodła mnie przede wszystkim okładka: z przodu i z tyłu na pierwszym planie dziewczyna w czerwonym kapeluszu, przypominająca bardotkę; na stronie pierwszej w tle paryska „chodnikowa” kawiarenka, paryskie stoliki, przy których można przysiąść do cafe au lait (czyli kawy z mleczkiem), na stronie czwartej okładki – symbol Paryża, czyli wieża Eiffla. Jednym słowem francuskie czary-mary! Potem tytuł: „Paryżanka”. Potem egzotycznie wyglądające imię i nazwisko autorki: Amelie Sobczak-Sabre.

Przy moim sentymencie do Francji nic dziwnego. Wzięłam książkę z sobą do domu.

Trochę się rozczarowałam. Przed wszystkim drażniły mnie w ilości zbyt dużej moim zdaniem słowa mało parlamentarne, wulgaryzmy, czasem niemal „pornografizmy”. Liczyłam, że będzie to powieść, i niby była, ale nie była, bo jest to zbiór luźnych fragmentów, notatek, historyjek. Niektóre są bardzo ciekawe, w innych refleksje bardzo trafne. Ale niektóre swoją autorytatywnością, ocenianiem czy etykietowaniem ludzi, trochę mnie zniechęcały. Wielkim plusem jest to, że niektóre z nich są przezabawne i naprawdę śmiałam się w głos. Ale to jednak nie to…

Przyznaję się bez bicia, że pod koniec już trochę „przelatywałam” kartki niż je czytałam. Ale w sumie miła, niezobowiązująca lektura.

Myślę, że zasnę z uśmiechem

 

Połowę ubiegłego tygodnia spędziłam w szpitalu, który nazwałam kiedyś dziwnym urządzeniem. Trafiłam tam dość niespodziewanie i w czasie tego pobytu przydarzyła mi się niespodziewanie trzecia już operacja mojego biednego kolanka. Teraz znowu chodzę na trzech nogach – dwie kule i jedna moja zdrowa, która zaczyna być chora z przeciążania. Ale nie o tym chciałam.

Połowę pobytu w dziwnym urządzeniu leżąc przespałam, przemajaczyłam, przebujałam gdzieś we śnie lub gdzieś na granicy snu i jawy. W czym pomagały mi dzielnie różne środki przeciwbólowe, usypiające, odrętwiające i im podobne.

Druga połowę pobytu tamże spędziłam na czytaniu, a wzięłam z sobą  „Babunię” Frederique Deghelt. Bardzo sympatyczna książka, choć spodziewałam się więcej po chwalącej opinii, która wyczytałam kiedyś na jej temat. Ale czytało się całkiem przyjemnie, fragmenty bardzo ciekawe, wciągające i dające do myślenia.

Historia opowiadania przez babcię, przez wnuczkę i trochę przez narratora. Więc teraz fragment, który mówi babcia:

„Tego wieczoru wiercę się w łóżku, a różnego rodzaju bóle czynią mi wyrzuty. Wzdycham i wyciągam stare ciało, od którego przez chwile czułam się uwolniona. Nieważne… Zastanawiam się, komu powinnam podziękować za tę słodką przygodę, gdyż z biegiem czasu stałam się prawie ateistką. Myślę, że zasnę z uśmiechem.”

Taki sobie fragment, niby nic, ale ja przeczytałam jeszcze raz ostatnie zdanie. I jeszcze raz. I ono mnie poraziło – swoją wielkością, znaczeniem ukrytym, podtekstem, tym, co ma w sobie, co ma „między wierszami”. Pomyślałam, że to powinny być największe, najlepsze życzenie dla każdego z nas – dla samego siebie i dla kogoś innego. No bo czego można sobie życzyć więcej, jeśli nie takiego przeżywania życia i każdego dnia, by wieczorem, leżąc już w łóżku, przed zaśnięciem móc powiedzieć do siebie: Myślę, że zasnę z uśmiechem i móc zasnąć z uśmiechem.

Dzień, po którym zasypiamy z uśmiechem to cudowny dzień, prawda?