Wystawy obrazów

Nagromadziło się w jednym czasie sporo wystaw malarskich. To wystawy wakacyjne. Wystawa wakacyjna to wystawa prac twórców nieprofesjonalistów, osób bez wykształcenia wyższego artystycznego, zrzeszonych najczęściej po jakichś hobbystycznych grupach, klubach, i nie daj Bóg sekcjach. To że nieprofesjonalni nie znaczy wcale, że tworzą obrazy złe, banalne, brzydkie i w inny sposób negatywne. Ich pozycja jest określona w zasadzie tylko posiadaniem owego dyplomu wyższej uczelni.

Teraz w Opolu aż trzy wystawy twórców-amatorów. Tak jak na załączonych niżej plakatach-zaproszeniach. Oglądajmy wystawy, podziwiajmy obrazy i rysunki. To zawsze warto. Żeby odejść nieco od codzienności, realności i szarości codzienności!

Spacer wieczorową porą

Między popołudniem a wieczorem. Ulica Ozimska o tej porze to na tle zachodzącego nieba – mieszanka świateł samochodów, ulicznych lamp, neonów, sygnalizacji na skrzyżowaniu, autobusów, oświetlenia stacji benzynowej, reklam… Mieszanka różnych świateł. 🦋

A tam, gdzie nie ma świateł i zachodzącego słońca, są drzewa z kulami jemioły na tle granatowiejącego nieba. 🙂

Piękny spacer.🙂

Bajkowa atmosfera o takiej zmierzchowej porze. Pięknie.

A te drzewa… Drzewa wieczorne i nocne wyglądają niesamowicie! Czasem nawet …strasznie, prawda?

Jak nie zapomnieć o lecie

Dzisiejszy dzień zaczął się deszczem. Może później się wypogodzi, zrobi jaśniej, wyjdzie słońce, będzie cieplej. Ale teraz to tylko można powspominać cudną ciepło-gorącą pogodę, na którą wtedy, kiedy była, zdarzało się nam – tak, tak – narzekać.

Żeby nie zapomnieć o lecie, trzeba lato zapisywać na zdjęciach. Zdjęcia utrwalają naszą pamięć, chwytają i trzymają, zatrzymują wspomnienia.  Jak choćby takie opolskie wspomnienia ze spaceru nad stawkiem Barlickiego i krótkiego postoju na przystanku przy Piastowskiej. W pełnym słońcu szyba przystanku jest lustrem dla ulicy , mostu nad kanałem Ulgi, budynków za kanałem. A przed przystankiem, przed moimi oczami na wprost, mam klomb z kwiatami w pełnym rozkwicie, auta wesołe (to od słońca!), zieleń też radosną (to też od słońca!) i kościół Franciszkanów dalej za drzewami.

Wakacje są wspaniałe. A ja jestem cała w kolorze blue 🙂

20180822_104203

20180826_122200

20180822_104810

Wystawa na dworcu PKP Opole Główne

 

Wracam do wystawy na dworcu PKP Opole Główne. Bo tu mamy wszystkich wystawiających się autorów, których prace można obejrzeć, a do tego poetów, którzy czytali podczas wernisażu swoje wiersze. I ważna informacja obok spisu poetów, czyli że będzie też występ muzyczny Tadeusza Pabisiaka. Który to występ, gitarowy, mnie zachwycił.

Trochę szkoda, że wernisaży nie da się powtarzać. Ale z drugiej strony na tym właśnie, na tej niepowtarzalności, polega cały urok takich imprez, które mogą się zdarzyć tylko raz w życiu i we wszechświecie…

 

 

A tymczasem w Galerii Sztuki Współczesnej przy placu Teatralnym trwa wystawa, która po części też poświęcona jest miastu. Wystawa nosi tytuł „97”,  a pokazuje czterech znanych artystów. Jej kuratorem jest Łukasz Kropiowski, który tak opisuje tę wystawę, a trochę też Opole końca XX wieku:

„97 to fragment daty z poprzedniego stulecia. Tytuł spoza „teraz” i z miejsca eks-centrycznego – miasta położonego poza centrum, z wszelkimi konsekwencjami społeczno-kulturowymi tego usytuowania. Miasta o realiach artystycznych zdecydowanie „obok” aktualnego obiegu sztuk wizualnych.

Opole’97 stojące w rozległej kałuży powodzi tysiąclecia jest nieco nierzeczywiste – niewyraźne, dziurawe i fragmentaryczne. Przefiltrowane przez specyficzne zdolności rejestracyjne pamięci i ograniczony sygnał koloru kaset VHS.

Wspólna prezentacja Zbigniewa Natkańca i jego byłych uczniów z opolskiego „plastyczniaka” – Gregora Gonsiora, Tomasza Mroza i Radka Szlagi bierze początek w tej właśnie rzeczywistości. Rzeczywistości oddalonej o dwie dekady, a więc siłą rzeczy nieaktualnej już a także w pewnej mierze niespójnej – podzielonej na cztery, nie zawsze przystające do siebie, pola pamięci autobiograficznej.”

To jest fragment bardzo ciekawego opisu, teraz mi się przypomina, że kiedyś już czytałam super „słowo wstępne” do jakiejś wystawy, chyba o czasie, i chyba dwójki autorów, bo Łukasza Kropiowskiego i Agnieszki Dali-Kropiowskiej, muszę je odnaleźć, przypomnieć. A cały opis „97” można znaleźć na stronie Galerii.

Wystawa prezentowana będzie do 19 listopada 2017 r. Przed jej zamknięciem będzie jeszcze trzykrotne oprowadzanie po wystawie, w tym jedno dla anglików, bo w języku angielskim, jedno z tłumaczeniem na język migowy, co jest bardzo fajnym pomysłem, a jedno dla seniorów, co jest też fajnym pomysłem, przy czym myślę, że „normalni”, czyli nieseniorzy też mogą na to oprowadzanie przyjść. Daty można zobaczyć na stronie albo w galerii. No i zachęcam do udziału w oprowadzaniu. To bardzo fajna „moda” i można bardzo ciekawych rzeczy się dowiedzieć i w zupełnie nowy sposób spojrzeć na prezentowane prace, na autorów, na sztukę w ogóle.

 

Kot na murze i w marmurze

Rzadko chodzę po mieście, rzadko spaceruję starymi uliczkami przy rynku. Aż tu któregoś dnia idę ja ci sobie w dół, bo uliczka skośna, góra-dół, ulicą Mądrzyka-Osmańczyka (Mądrzyka to jej dawna nazwa, niesłuszna, Osmańczyka to jej nazwa obecna, słuszna, więc przez „zasiedzenie w głowie” Mądrzyka i konieczność używania aktualnej Osmańczyka, zrobiłam sobie uliczkę dwojga nazwisk). Idę i widzę na narożnym budynku na rogu ulicy Staromiejskiej, kota. Kota! Ten kot jest narysowany na ścianie, przyklejony do ściany, jakoś do niej przymocowany. No to musiałam podejść, obejrzeć z bliska, dotknąć.

To jest kot w marmurze. Marmur jest gładki. Zagłębienia w nim, tworzące rysunek szorstkie, wyryte, wyżłobione. To rysy, ryty, które raz w kamieniu dokonane, nie znikną, trzeba zatem dobrze zaplanować swoją pracę, by ręka zaopatrzona w rylec wydobyła to, co chciał artysta.

Nie wiem skąd ten kot się wziął, nie wiem kiedy, nie wiem, kto jest autorem, kto go tam na tej ścianie umieścił. Może było to wydarzenie, o którym pisały gazety, mówiły radia i telewizje, ale ja oczywiście, żyjąca w innym świecie albo na granicy świata, nic o tym nie wiem…

Fajny ten marmurowy kot, w parze z myszą, oboje mają zakręcone ogony, a kot ma jeszcze nad myszą cudownie po kociemu miękko zgiętą łapę z pazurami, czyli – jak to się mówi – położył na niej łapę!

A w oknie obok, też wyżłobiona w marmurze, kawiarniana dama, siedzi przy stoliku nad szklaneczką kawy mrożonej, a kelnerska ręka podaje jej jakieś dymiące smakowicie danie na talerzu. Ten obrazek też można dotknąć.

Z daleka tak to wygląda:

Kot w całej okazałości tak wygląda:

Kawiarniana dama z bliska tak wygląda:

A tu jeszcze „koci” detal; widać boki kamienia i wyżłobienia w nim:

Bardzo to zadziwiające dla mnie, jako że ostatnio jestem w marmurowym, kamiennym temacie, bo czytam książkę o Michale Aniele Buonarrotim. Bardzo ciekawa lektura, daje dużo do myślenia, na pewno napiszę o niektórych rzeczach, które w niej wyczytałam. A tymczasem odwiedzajmy kota na rogu Mądrzyka-Osmańczyka i Staromiejskiej.

Między porażką a sukcesem

Jeszcze wczoraj dostałam gratulacje z okazji nominacji do nagrody w Dziedzinie Kultury za 2012 r. Urzędu Miasta Opola. Gratulacje, nominacja to też ważne, też znaczące. To miłe, że ktoś myśli, pamięta, docenia, to jakoś buduje, jakoś nas głaszcze…

Każdy tak może, i ja niedawno tak pomyślałam, że moje życie to pasmo porażek, błędów, potknięć, złych wyborów.

Potem popatrzyłam na linię mojego życia z drugiego brzegu, i wtedy pomyślałam, że to pasmo sukcesów, osiągnięć, fajnych realizacji.

Tyle było w moim życiu przeciwności, problemów, tyle walki – czasem z samą sobą, czasem z tzw. okolicznościami przeróżnymi, a jednak sporo udało mi się osiągnąć, wiele rzeczy zrobić, stworzyć, w sumie odnieść wiele mniejszych czy większych sukcesów.

Widok z którego brzegu jest prawdziwy?

Uroczystość wręczenia tych nagród odbyła się 26 października w Miejskiej Bibliotece Publicznej w Opolu im. Jana Pawła II (biedny ten Jan Paweł II, co by się nie otworzyło, zadziało, powstało – musi nosić jego imię, to tak na marginesie, a już dawno chciałam o tym wspomnieć).

Byłam nominowana w dziedzinie Nagroda Honorowa, która jest przyznawana za całokształt dokonań twórczych artyście dojrzałemu związanemu personalnie z Opolem. Obok mnie wśród szanownych nominatów-kandydatów znaleźli się też Tadeusz Soroczyński, Piotr Grabowski, Zbigniew Kościów, Anna Pobóg-Lenartowicz oraz Irena Wyczółkowska. A więc towarzystwo zacne, a do tego – mocna poetycka konkurencja! – aż trzech poetów – ja, Tadeusz Soroczyński i Irena Wyczółkowska.
Nagrodę dostała Irena Wyczółkowska – za całokształt dokonań artystycznych w dziedzinie literatury oraz Zbigniew Kościów – za całokształt dokonań w dziedzinie muzyki, bo nagrody zostały wręczone dwie w tym roku.

Więc moja nominacja czym jest – porażką? – przecież nie jestem wśród nagrodzonych, nie dostałam nagrody, czy  – sukcesem? – przecież zostałam wyróżniona spośród kandydatów i znalazłam się wśród garstki nominowanych.

Rzec można (mogę): Reniu, wybór należy do ciebie!

„Światełko” Maliny Prześlugi w Opolskim Teatrze Lalki i Aktora

Wczoraj znalazłam się w teatrzyku dla dzieci. Opolskim  im. Alojzego Smolki. W Teatrze Lalki i Aktora.Na „Światełku”. Na spektaklu przedpremierowym! Bo premiera dopiero dzisiaj! A więc – jeszcze nie było w Opolu premiery, a ja już piszę o niej i o dyskusji, która odbyła się po przedstawieniu.

Wczorajszy spektakl-próba generalna był przedstawieniem przede wszystkim dla nauczycieli, choć nie tylko. Słowo wstępne „przed” wygłosiła pani pedagog teatru z teatru, prosząc zaproszonych, żeby zostali „po” na dyskusji, żeby podzielili się swoimi wrażeniami ewentualnie pomysłami o możliwościach wykorzystania przedstawienia i jego tematu – który jest tematem tabu – w czasie lekcji z dziećmi czy w konspektach lekcyjnych. Zastanawiałam się, cóż to za temat tabu.

Po spektaklu zostały, no cóż, dwie osoby – ja i Piotr, który mnie do teatru zaprosił. Kilkanaście osób dorosłych i kilkanaścioro dzieci poszło do domu. Dlaczego nikt nie został? – bo to trudny temat, tłumaczyli sobie dyrektor i pedagog teatru. Ja mam inną teorię na ten temat, ale to też inny temat. Oprócz nas byli na widowni aktorzy, autorka tekstu i reżyser, dyrektor teatru, pedagog teatru, jeszcze jacyś pracownicy. Dziwna to była dyskusja, dziwne doświadczenie, a najgorsze, że czułam się po tej rozmowie źle, jakbym niczego nie zrozumiała.

W „Światełku” bardzo podobały mi się pomysły scenograficzne (przecudne kapcie!), kostiumowe, wspaniała gra aktorów, nieco mniej muzyka. Najważniejsze jednak było to, że dla mnie to był spektakl o śmierci. I chociaż ani razu nie padło w nim słowo „śmierć” czy „umieranie”, to wcale nie znaczy, że nie o tym było przedstawienie. Byłam tym tematem zszokowana, nie byłam przygotowana na taki temat, byłam nawet trochę rozczarowana, nie myślałam, że w teatrzyku spotkam się z takim przerażającym „poważnym” tematem. I nie zgadzam się, że śmierć jest częścią życia, bo śmierć jest po życiu.

Takie zdanie wyraziłam, a potem odniosłam wrażenie, że zaraz „dostałam po łapkach”, bo chyba nie zrozumiałam… Coś takiego wyczułam w wypowiedziach dyrektora, autorki i reżysera. (Zresztą było to nie tylko moje odczucie.)

Dla reżysera to był spektakl o nadziei, o światełku właśnie, o docenianiu tego, co mamy teraz, bo przecież w każdej chwili możemy odejść i w obliczu tego należy pamiętać o życiu i o żywych. Ale nie spektakl o śmierci. To tak w wielkim uproszczeniu. A ja chciałabym w tym momencie użyć określenia na trzeci rodzaj prawdy według Tischnera – jak bowiem wiadomo są trzy prawdy: święta prawda, też prawda i gówno prawda – i dlatego ten trzeci, bo powiedzcie np. matce, która straciła dziecko, że ta sztuka jest o nadziei, że człowiek żyje tak długo (jak mówi pan reżyser), jak długo trwa w pamięci innych, jak długo o nim myślą, jak długo zostaje po nim coś. Ja się z taką nadzieją nie umiem pogodzić! Ja nie chcę, żeby moje dziecko znalazło się na smutnym łóżku, żeby odeszło do krainy, gdzie wszystko jest białe, bielsze, coraz bielsze…

Autorka zwróciła uwagę na scenę, w której bohaterowie – oba kapcie, budzik, poduszka, pluszowy miś – przepraszają się, mówią sobie, że mimo iż czasami na siebie narzekali, to są dla siebie ważni, tak naprawdę lubią się i kochają, proszą siebie nawzajem o wybaczenie. Mówi, że to była dla niej ważna scena. Na pewno. Ale to ta scena trwała 2-3 minuty, podczas kiedy większość z godzinnego spektaklu pokazywała smutek z powodu braku dziewczynki, jej nieobecności wśród nas. Poza tym była to scena „mówiona”, podczas której nic się dzieło, nie było akcji, która działałaby na widza wizualnie, że tak powiem. Bardziej „wizualna” była i bardziej utkwiła mi w pamięci scena w szpitalu, z białym przerażającym łóżkiem i pojawiającą się nagle postacią – w białej zakonnej sukni i w kornecie z usztywniony skrzydłami. Dla mnie automatycznie pojawiło się skojarzenie: śmierć. Zwykła, najzwyklejsza śmierć, biała kostucha, której nic tylko włożyć kosę w rękę. Tylko nie rozumiem dlaczego to była siostra zakonna, taka szpitalna, kojarząca się z międzywojniem i doglądaniem chorych w wielkiej lazaretowej sali. Dziecko może takich skojarzeń nie będzie miało, bo chyba jeszcze nie oglądało filmów o pierwszej wojnie światowej.

Zamarłam na chwilę, kiedy jeden z kapci spytał: kim ty jesteś?! I usłyszałam: Jestem… smutne łóżko. Trochę mi ulżyło.

W programie tak jest napisane o treści:

„Pewnego dnia z dziecięcego pokoju znika Dziewczynka. Co dzieje się z jej rzeczami i zabawkami, które zostają same? Z pewnością trochę rozrabiają, kłócą się, ale bardzo szybko zaczynają też tęsknić za osóbką, wokół której kręciło się całe ich życie. Przedstawienie jest opowieścią o przygodach i emocjach przedmiotów, które muszą zmierzyć się z brakiem najbliższej im osoby. Współdziałanie i zapomnienie o dawnych waśniach pozwala im poradzić sobie z tą nową sytuacją. Postanawiają wyruszyć na poszukiwanie Dziewczynki i choć miejsce, w którym ją znajdują wcale nie jest wesołe, to ich wytrwałość i miłość do dziecka okazuje się bezcenna. To historia o przywiązaniu, przyjaźni i chęci dzielenia się szczęściem.”

Tu też nie jest powiedziane, że dziewczynka umiera. Chcemy to zataić? Boimy się przyznać? Boimy nazwać rzecz po imieniu? Nie chcemy odstraszać? Chcemy epatować i zaskoczyć?

Nie wiem. Myślę, że przy takich trudnych tematach nie ma jednej prawdy, że są nie tylko góralskie trzy prawdy, myślę, że jest tyle prawd, ilu ludzi z ich własnymi życiowymi, jednostkowymi doświadczeniami…

I jeśli dla jednego jest ten spektakl o nadziei, a dla innego o beznadziei – to oboje mają prawo do takiego jego odczytania i oboje mają rację…

 

P.S. W programie wykorzystano grafiki kilku studentek Instytutu Sztuki Uniwersytetu Opolskiego, ja tu pokazuję strony programu z pracami dwóch z nich – ta sukieneczka z serduszkiem jest autorstwa Marty Wolnej, a te ulotne dmuchawce-latawce – Martyny Foluszczyk.

spacer po opolu – zimą

To wczorajszy spacer, przechodziłam mostem nad Odrą, a ludzie karmili kaczki i mewy kawałkami chleba czy bułek. Rwetes ptactwo robiło straszny, dochodziło do ptasich kłótni i bójek, nawet do wyrywania sobie kawałków pieczywa z dziobów. Mewy podlatywały do samych poręczy mostu, pewnie jadłyby z ręki, gdyby ktoś odważył się rękę wystawić. Ale łapały kawałki w powietrzu, w locie – i w locie podwójnie, bo latając, a jednoczesnie w takim tempie, tak szybko, że aż trudno było uwierzyć. A jak nie zdążyły złapać i kawałek spadał, to pikowały za nim i czasem prawie nad samą wodą łapały go i potem płynnie odlatywały dalej. Niesamowite widowisko!
To parę zdjęć z tego ptasiego zbiegowiska.

Spacer po opolu – latem

W ostatnim numerze „Filiżanki smaków”, czasopisma o kawie i herbacie i tematch pokrewnych, które to pisemko można bezpłatnie dostać w kawiarniach, czyli miejscach, gdzie można napić się dobrej – albo uznanej za dobrą – kawy i w herbaciarniach, ukazał się mój tekst o Opolu i jego najpiękniejszych miejscach – uliczkach Starego Miasta, Rynku, Wzgórzu Uniwersyteckim. Bardzo lubię „Filiżankę…”, dużo w niej ciekawych artykułów, pięknych zdjęć z różnych zakątków świata, ma ciekawą szatę graficzną. Kiedy więc przeczytałam ogłoszenie o konkursie na opisanie jakichś swoich miejsc magicznych, postanowiłam napisać o Opolu, ślicznym małym wielkim mieście, w którym mieszkam, żyję, pracuję, tworzę. Opole też lubię, szkoda tylko, że chyba jakoś mało w nim „pałera”. Ale może też dlatego jest takie przytulne?…
Artykulik był pisany już dosyć dawno, latem, więc zdjęcia, które do niego dołączyłam, też pokazują Opole letnią porą. I na tych zdjęciach, myślę, Opole wyszło jeszcze ładniejsze niż jest w rzeczywistości. Lubmy Opole!