Cudowne nieśpieszne poranki

Taak, cudowne potrafią być poranki, kiedy nieśpiesznie możemy pobyć sobie przy ulubionym kubku z kawą, z książką w ręku i płynącą , sączącą się w tle muzyką. Na przykład taką, jak choćby pierwszy utwór ze starej dobrej płyty Enyi z 1988 roku (!).

Oto Watermark

W tej muzyce można utonąć….

Leniwy głos Rykardy Parasol

Na chwilę muszę się odczepić od mojego tomiku, ale …tylko na chwilę!

Ponieważ muszę się pochwalić moim nowym odkryciem muzycznym, dziwiąc się jednocześnie, tak jak kilka osób we wpisach pod teledyskami wokalistki: jak to możliwe, że jej do tej pory nie znałem?! No właśnie… Ale chyba nie da się znać wszystkiego i wszystkich, niestety.

Przez przypadek, jak to często bywa natrafiłam na  piosenkę Rykardy Parasol ”Widow In White”. Sam teledysk mało ciekawy, bo tylko zdjęcie, nic więcej, artystka w wielkich ciemnych okularachale ten głos, atmosfera tej piosenki… I potem poszło dalej. Teraz mogę słuchać i słuchać, oglądać i oglądać.

Rykarda Parasol to amerykańska wokalistka, charakteryzująca się niezwykle oryginalnym wokalem. Wychowała się w San Francisco, gdzie studiowała śpiew operowy.  Ale  mimo klasycznego wykształcenia, w 2003 roku postanowiła założyć zespół wykonujący muzykę z kręgu alternatywnego rocka i folku.

Rykarda Parasol ma niesamowity głos, głęboki, uwodzicielski, hipnotyczny, a śpiewa jakby od niechcenia; czasami czuje się wielki ciężar, głębokość jakąś piosenki, którą wykonuje, a jak się na nią patrzy to tego nie widać, śpiewa lekko, bez wysiłku, jakby ot tak sobie, niemal obojętnie… To robi niesamowite wrażenie, ta strona wizualna jej wykonań. (Na marginesie: wykonań, nie – wykonów!)

Wprowadza słuchacza w zmysłowy i magiczny świat, gdzie ten spotyka się z całym wachlarzem emocji – melancholią, miłością, niepewnością albo z tematami takimi jak wiara i niewiara, kobieta we współczesnym społeczeństwie, czy też …Holocaust! Za sprawą ojca ma polskie korzenie – jest córką szwedzkiej emigrantki i polskiego Żyda ocalałego z Holocaustu. Jej ojciec jako sześcioletnie dziecko z pomocą rodziny wydostał się z żydowskiego getta, pozostawiając za sobą najbliższych, skazanych na pewną śmierć. Jej imię zresztą, o oryginalnej i niespotykanej pisowni, pochodzi od imienia jej ojca – Ryszarda.

Kilka wybranych z różnych informacji, stron, portali bardziej fachowych określeń na temat jej śpiewu, głosu, muzyki: „muzyka, którą określa się mianem >rock noir<”, „jej eteryczny głos skradł serca”, „przyznano jej miano >diwy amerykańskiego alterfolku<”, „jej styl to nastrojowy i mroczny folk często określany mianem >folk-noir<”, „jej głos oscyluje pomiędzy punkową zadziornością Siouxsie Sioux, melodramatyczną nutą Tori Amos oraz mrocznie-liryczną stylistyką PJ Harvey”, „wpisuje się w tradycję mrocznych, nastrojowych, pełnych poetyckości songów i ballad”, „to coś w rodzaju gotyckiego jazzu przenikającego się z knajpianym bluesem, gdzie operowa narracja nawiązuje romans z tym, co najlepsze w długiej tradycji amerykańskiego folku”. Chyba bym tak nie umiała, ale te zdania oddają naprawdę muzykę Rykardy Parasol.
Nie znam się przecież za dobrze na gatunkach muzyki, ale jej muzyka uwodzi, po prostu. Poza tym podobają mi się okładki jej płyt, są poetyckie i nastrojowe, wszystkie w podobnej stylistyce, piękne. A kolejne poza tym – to podobają mi się jej stylizacje i artystyczne kreacje, które można zobaczyć na dziesiątkach jej zdjęć oraz na teledyskach.

Podobnie jak wczoraj mamy dziś deszczową jesienną pogodę, więc w sam raz taką, żeby przy kominku (albo ciepłym kaloryferze), w wygodnym fotelu, może i z lampką wina, posłuchać tej – z lekka psychodelicznej, przyznać muszę, ale niesamowitej – muzyki.

Pooglądajmy, posłuchajmy, poodpływajmy.

Jak czepiam się słówek

Niedawno kupiłam mleczko nawilżające dla dzieci, aksamitne, jak nazwa na opakowaniu wskazuje. I uwagę moją przyciągnęło dalsze opisywanie zalet tego mleczka. Otóż mleczko to „długotrwale nawilża i łagodzi skórę”. Oczywiście, zaraz we mnie coś zadzwoniło, jakiś alarmik się włączył – coś mi zgrzytnęło, coś zachrobotało nieprzyjemnie. I już wiem co – sformułowanie „łagodzi skórę”. To nieprawidłowe, nieuzasadnione połączenie. Skórę można nawilżyć, owszem, ale skóry na pewno nie można łagodzić, choć można łagodzić np. podrażnienia skóry; i to już brzmi inaczej.

Zaczęłam więc szukać różnych powiązań słownych z „łagodzeniem”. I nawymyślałam, że łagodzić można objawy lub skutki czegoś, np. objawy przeziębienia albo skutki choroby, łagodzić można konflikty, napięcia, ból. Ale nie skórę. skórę można np. …głaskać. Ale tu już chodzi o coś innego.

Łagodzić można też obyczaje, a robić to może muzyka. I tu chcę nawiązać do bardzo popularnego powiedzenia, że muzyka łagodzi obyczaje. Wyjaśnienie, pochodzenie tego zwrotu można znaleźć w książce „Skrzydlate słowa” H. Markiewicza i A. Romanowskiego. „Muzyka łagodzi obyczaje” to tytuł felietonów Jerzego Waldorffa, krytyka muzycznego, publikowanych swego czasu w tygodniku „Polityka”. Waldorff nawiązał tym tytułem do dzieła „Polityka” Arystotelesa, który tam napisał: „Muzyka wpływa na uszlachetnienie obyczajów” (w tłumaczeniu L. Piotrowicza).

To przysłowie przypomniało mi hasło, które wisiało na ścianie w klasie, kiedy chodziłam do szkoły podstawowej. Odnalazłam je, oczywiście w internecie, najpierw – jak myśli wiele osób – jako słowa Goethego, ale potem okazało się, że ten tekst napisał Johann Gottfried Seume, i fragment pochodzi z jego wiersza z 1804 r. czy też może bardziej jest przeróbka jednej zwrotki z tego wiersza. Brzmi to tak:

“Gdzie słyszysz śpiew, tam wejdź, tam dobre serce mają.

Źli ludzie, wierzaj mi, ci nigdy nie śpiewają…”

„Wo man singt, da laß’ dich ruhig nieder,
böse Menschen haben keine Lieder.“

A wracając do łagodzenia obyczajów przez muzykę, przy której człowiek łagodnieje, uspokaja się, wycisza złe emocje, i szlachetnieje – to trochę różnie z tym  łagodzeniem bywa w dzisiejszych czasach. Niekiedy to nawet można powiedzieć, że chyba jest już to powiedzenie nieaktualne. Kiedyś nie było takich „odmian” muzyki jak dziś. Przecież kiedyś, jakieś kilkadziesiąt lat temu, nikomu nawet nie śniło się, że ktoś będzie grał szalonego rocka z jego najcięższymi odmianami i darł przy tym gardło na tzw. cały regulator.. No i hip hop… Dziwne rytmy, dziwne słowa… Z punktu widzenia oczywiście owej łagodzącej obyczaje muzyki.

A w jakimś internetowym słowniku, może synonimów, nie pamiętam, znalazłam aż 7 grup znaczeniowych słowa łagodzić. Może się wydawać, że niektóre się powtarzają, ale nie, gdy dobrze się przyjrzeć, są między nimi może subtelne, ale jednak dość znaczące różnice. Zobaczcie.

Grupa 1: amortyzować, osłabiać, tłumić, zmniejszać

Grupa 2: godzić, mitygować, moderować, przywoływać do porządku, uspokajać, uświadamiać

Grupa 3: koić, minimalizować, osłabiać, redukować, uśmierzać, zagłuszać, zmniejszać

Grupa 4: łagodnieć, miękczyć, mięknąć

Grupa 5: mięknąć, zmiękczać

Grupa 6: powściągać, temperować, uspokajać

Grupa 7: uspokajać, wyciszać

A teraz łagodźmy w naszym życiu co tylko się da 🙂

I jeszcze mały ps. A właściwie dwa. Po pierwsze widnieje też na opakowaniu tego mleczka słowo „BABY”. Oczywiście, to nie „baby”, tylko „bejbi” – dziecko po angielsku brzmi lepiej niż po polsku… takie zaśmiecanie języka. A po drugie, czy zwróciliście uwagę, że literki „B” w tym słowie wyglądają jak przewrócone serduszka? Jakby leżały na boku? I to już jest sympatyczniejsze.  Nie lubię  zaśmiecania (niepotrzebnego) języka polskiego, a serduszka lubię .

I’m the ocean – jestem oceanem

 

Wczoraj obejrzałam film „Mój tydzień z Marylin”. Nie wiem, czy ciekawy, ale na pewno intrygujący. A najbardziej zaintrygował mnie Colin Clark.

Najpierw o filmie, i o Clarku – przyznają, idę na łatwiznę i przytaczam jako prawie cytat z Wikipedii: W 1957 r. Colin Clarka po ukończeniu studiów pracował jako asystent reżysera przy filmie „Książę i aktoreczka” w reżyserii Laurence’a Oliviera, w którym główne role zagrali Laurence Olivier i Marilyn Monroe. Doświadczenie to – pracę na planie i spotkanie z Monroe – Clark opisał później w dwóch książkach – w zbiorze pamiętników i we wspomnieniach jego rzekomego związku z Monroe. Czas, który Clark spędził z Monroe, stanowi podstawę filmu z 2011 r. „Mój tydzień z Marilyn”, w reżyserii Simona Curtisa, z Michelle Williams (Złoty Glob 2012, nominacja do Oscara 2012 za główną rolę żeńską).

Jak wyżej napisano, tak i w filmie rzekomy romans został pokazany tak, że rzeczywiście można go nazwać rzekomym. Czymkolwiek była ta znajomość, ten związek z MM, była to z pewnością wielka przygoda młodego człowieka z wielką gwiazdą.

Sam film zresztą przyjemny, choć mnie nie porwał. Podobały mi się natomiast słowa młodego Colina, który uspokaja Marylin, i mówi o nieumiejętności porozumienia się między Olivierem a Monroe: „…bo on jest wielkim aktorem, a chciałby być wielką gwiazdą, a pani jest wielką gwiazdą, a chciałaby być wielką aktorką”.

Kiedy szukałam informacji o Colinie Clarku, znalazłam film o Monroe, zatytułowany „Marilyn Monroe – At Santa Monica Beach 1962 RARE ( George Barris )”. Zaczęłam oglądać – to zdjęcia Monroe na plaży, i słuchać muzyki, podłożonej pod te zdjęcia na filmiku. Muzyka była bardzo wciągająca, piękna. Zaczęłam szukać tej muzyki.

Znalazłam – śpiewa tę piosenkę zespół 21 Love Hotel, a jej tytuł to „I’m the ocean”. Podobne w stylu są inne utwory tego zespołu, a ten „Jestem oceanem” – przejmujący, dramatyczny, głęboki, niepokojący.

Ale znalazłam też inne wykonanie tej piosenki, też bardzo ładne, choć bardziej spokojne i kojące, nie takie drapieżne. To drugie w wykonaniu Venus, i do tego w dodatku jest tu do muzyki cudny filmik.

Nie wiem, która interpretacja jest ciekawsza, słucham obu na przemian, nie mogę się zdecydować, obie są na swój sposób piękne.

Jest jeszcze jedno wykonanie, wykonawca to Scisma, chyba najbardziej „popularno-popowe”, że tak to określę; to akurat nie za bardzo mi się podoba, ale ma najbogatszą i całkiem ciekawą aranżację. Nie mówiąc o tym, że ocean jest inspiracją wielu różnych wykonawców, także mocno metalowych, ale to już inne kompozycje, choć tytuł mają taki sam – „Jestem oceanem”.

I ta piosenka „I’m the ocean” to moje ostatnie odkrycie muzyczne! Dawno nic mnie tak nie porwało, mówię oczywiście o  muzyce, i rzeczach dla mnie nowych. No tak, dobrze, że pamiętam, że istnieje coś takiego jak muzyka. Nie tylko książka i książka, i książka…

Poema XXI. Świat Miłosza

Dostałam wczoraj przesyłkę-pamiątkę z projektu Stowarzyszenia Praktyków Kultury z Warszawy, który poświęcony był Czesławowi Miłoszowi. Tak był właśnie zatytułowany: „Poema XXI. Świat Miłosza według Rui Ishihara”. Był to projekt interdyscyplinarny, muzyka, poezja, fotografia, warsztaty dla dzieci. Brałam w nim udział, w części poetyckiej, wysyłając cykl „Pamięć”, składający się z czterech wierszy: „Dom”, „Dotyk”, „Jest”, „Album”. Dwa pierwsze wersy każdego z nich to cytaty, pochodzą z wierszy Cz. Miłosza z cyklu „Świat. Poema naiwne”.

Projekt miał miejsce w listopadzie 2011 roku, ale dopiero teraz organizatorzy mogli go „dopiąć na ostatni guzik”, czyli zamknąć i obdarować uczestników projektowymi „gadżetami”. Cudnymi zresztą! To płytka CD i książeczka.

Tak więc dostałam płytę z muzyką inspirowaną wspomnianym cyklem Miłosza. O tych dwudziestu wierszach mogę powiedzieć to, co w informacji o płycie powiedziane zostało o słowie, będącym japońskim tytułem płyty: „Będąc przeciwieństwem stylu wymyślnego i wyszukanego, stanowi zarazem szczyt wyrafinowania”. Takie są utwory w „Świecie. Poemach naiwnych”.

Dostałam też coś w rodzaju katalogu tej interdyscyplinarnej wystawy, który jest jednocześnie tomikiem  z wierszami Miłosza.

Wiersze przysłane przez kilkadziesiąt osób na ten projekt zostały zamieszczone w pięknym albumie, oprawionym jedwabnym materiałem z japońskim motywem. Niestety, jest tylko jeden egzemplarz tej pięknej książki, ale można go obejrzeć na stronie Stowarzyszenia w galeriach pod adresem: http://www.praktycy.org/milosz/swiat.swf

albo idąc trochę na skróty, bezpośrednio do galeryjki z samym albumem, można tędy:

https://plus.google.com/photos/109966445071962511462/albums/5707269393990921681