Oto recenzja tomu poezji Ireny Słomińskiej „Wiersze ostatnie”, napisana przez Kingę Młynarską. Obie są piękne – i poezja, i recenzja 🙂
Czytajcie i podziwiajcie – i wiersze, i ich opisanie 🙂
„Wiersze ostatnie” – Irena Słomińska
„Wiersze ostatnie” Irena Słomińska poświęciła swoim Rodzicom. To niezwykle przejmująca kronika ich życia, ale przede wszystkim – pamiętnik miłości córki do matki i ojca, zapis ich relacji oraz poruszającej więzi.
Pierwsza część to „Pożegnanie z Matką”. Autorka szkicuje tu portret Wiery z Kuźmiuków Pachwicewicz. I już od pierwszych słów zapadamy się w tę poezję, w te niesamowite obrazy i znaczenia.
Te wiersze dotykają tak mocno, bo wyczuwamy w nich szczere emocje. Rodzice nie są pomnikami z brązu, lecz ludźmi z krwi i kości. Żeński podmiot opisuje czasem dość trudne sytuacje, ciche (acz obecne) napięcie w ich stosunkach, czasem nawet ból. Kobieta czuje się winna („raniłam wiele razy”), choć nie tłumaczy swoich zaniechań. Żal jest tym większy, gdy uświadamia sobie, jak wiele można było zrobić. I że nawet drobne gesty mogły okazać się wielkimi czynami („tak bałam się ciebie dotknąć”).
Wspomina Wierę przede wszystkim jako matkę, co oczywiste. Ale kreśli też portret pani Pachwicewicz – nauczycielki. Przy czym i tu Słomińska nie jest jednoznaczna. Bo pisze tak, że tę liryczną postać możemy traktować także jako byt symboliczny, pewną figurę w systemie świata. W „Nauczycielce” ujawnia się też kolejna ważna cecha tej poezji – łączenie perspektywy mikro z – makro. Mamy zatem niby utwór o kimś konkretnym, a jednak uniwersalny. Ale dostajemy również opowieść o pewnym wycinku czasu, o trendach i tradycjach opisanego momentu (dziejowego):
przekraczasz próg szkoły
(…)
z węzełkiem przaśnej chłopskiej
tradycji
z bagażem oficjalnej prawdy
wykorzystującej marzenie
i z człowieczeństwem czułym jak
kamerton
tak dojrzewały
nasze matki
(„. Nauczycielka” – fragm.).
Dzieci nie tylko podziwiają rodziców, ale przede wszystkim czerpią z ich nauki, zbierają pamiątki. Podmiot Słomińskiej także został hojnie obdarowany, nie tylko tą wyjątkową wrażliwością w patrzeniu i odbieraniu świata. Matka zostawiła także m.in. „słowo / przebaczam / na życie”.
Podmiot nieustannie szuka rodziców w swoich wspomnieniach, w zapamiętanych sylwetkach. Analizuje więc i usiłuje zrozumieć swoją „złożoną matkę”, jest wdzięczna na pewne stałe w ich relacji, ale ciągle powraca też jakaś niezaspokojona potrzeba, na wierzch wychodzą deficyty z dzieciństwa.
Matka to „Królowa Śniegu” i – jak może się wydawać – przeciwieństwo ojca, o którym podmiot pisze tak czule:
nie miałeś nazwy
zagubiony w szeregu
przypadkowych znaczeń
splatałeś z nich celowość
(„***za mało było ciebie zbyt łagodnie” – fragm.).
To przejmujące wiwisekcje. Można pomyśleć, że podmiot chce pogodzić się ze stratą bliskich, ale przede wszystkim wyciszyć rozmaite emocje, jakie z nimi wiąże. Jakby poszukiwała w tym wewnętrznej harmonii. Ale żeby wytłumić wszelkie ambiwalencję, trzeba zrozumieć, wrócić do źródeł. Zatem podmiot „studiując” matkę i ojca, bada własną tożsamość, zmaga się ze swoimi uczuciami. A w jej wnętrzu kłębi się naprawdę wiele („przecież mnie nie oddzielisz od czującej tkanki”).
„Wiersze ostatnie”, co naturalne, posiadają również elementy swoistego dziennika żałoby. Podmiot nie szczędzi bolesnych szczegółów, w naturalistycznych opisach oddaje zmaganie się ze śmiercią bliskich, z martwym ciałem i biologicznym aspektem umierania:
opuszczałam powieki na oczy umarłych
i ręka mi nie drżała
ciało było lepkie cuchnęło jak psujący się ząb
(„***tak umierałam przez kilka kolejnych nocy” – fragm.).
Ale to też rozmyślania o śmierci w ogóle, także o własnej. Bo przecież to nieuniknione. I kobieta, która z umieraniem stykała się już w bardzo bliskiej przestrzeni, ma tego pełną świadomość. I nie tylko o odchodzeniu ludzi mówi, ale o kwestiach przemijania różnych elementów przyrody oraz rzeczy, jak np. domu rodzinnego czy „przedmiotów / już na krawędzi ich czasu”.
„Wiersze ostatnie” to liryczne wizerunki poszczególnych osób i konkretnych relacji. A jednak Irena Słomińska nadaje im tez pewien uniwersalny sznyt. W obrazie swojej matki odmalowuje portret kobiety i kobiecości w ujęciu szerokim, jak np.:
jest taka dotykalna miękkość
kobiety
i jak struna w nią wpisana
siła
(„1” – fragm.).
Poetka tworzy też rozczulające definicje, jak choćby:
pytasz czy istnieje
dotykalne dobro
tak
matka
(„***wietrznico” – fragm.).
I wreszcie spomiędzy słów o rodzicach, bliskich (którym autorka poświęca wiersze), o Polsce i dzisiejszych tendencjach („nie umiemy być sobą. chwytamy się form”), wyłania się też autoportret podmiotu. W swoich niemal pamiętnikarskich wyznaniach kobieta notuje m.in. „wciąż jestem / tamtą małą dziewczynką”. Wspomina ówczesną rzeczywistość i bazując na własnych doświadczeniach uczy się „czytać” świat. Podmiot chętnie nurza się w pamięci („najbardziej pewne ciebie oparcie”), jak sama podejrzewa jest „uwikłana jak pająk / w tamtą zamierzchłą sieć”.
Najbardziej doskwiera jej to uparte przemijanie. To przecież czas jest sekundantem w jej życiowym pojedynku,
zestarzało się
ciało
zblakły perspektywy
tylko duchowość
śpiewa
(„***mgiełka otacza” – fragm.)
i jeszcze cudowne:
Srebrzy się światło księżyca we włosach
i nie wiesz, kiedy pochwyciły srebro.
Kruszec wieku osiadł na skroni, mieni się
barwą minionych chwil
(„odliczanie” – fragm.).
„Tak chciałabym znów zakląć codzienność” – wyznaje podmiot. Tę codzienność, która jest coraz trudniejsza. Bo zdarzają się już częściej dni, kiedy „ogarnia słabość”, „przesila się siła i ból, i bezsiła”. Niekiedy pojawiają się takie drobne zwierzenia szeptem (tak je odbieram), opowiadające o zmaganiach kobiety z własnym cyklem przeobrażeń, rozumianym bardzo szeroko, także metaforycznie, jak np. w „Literach”:
Już nie mogę odczytać tego, co przedtem sobie
zapisałam. Rozsypały się litery. Każda, osobna
istnieje i nie istnieje.
(…)
Kiedy straciłam osobność, straciłam więź.
Kiedy straciłam nienawiść, straciłam też miłość.
I siebie.
Literę.
Pośród czułych rozmyślań o świecie podmiot przywołuje wartości, które są jej najbliższe. Wiemy już, że to rodzina, pamięć („odbicie, które cyzeluje obraz”), obcowanie z naturą, rozwój duchowy, kontakt ze sztuką i kulturą. Jednak najczęściej bodaj kobieta wspomina o miłości, najczęściej w bardzo delikatnych słowach i obrazach, czasem zaś w odwoływaniu się do kulturowych symboli lub też życia codziennego. Bardzo często miłość łączy się w tych lirykach z tkliwością.
Część „Morze Spokojne” to podróż w głąb oceanu… słów! Podmiot ukazuje tu swoje poetyckie oblicze. Kobieta nie tylko tworzy, ale i jest zanurzona w świat literatury, sztuki itp. W tych wierszach najpełniej widać jej fascynacje. Subtelnie wspomina też o własnej duchowości, o Bogu, którego obecność czujemy w mieniącym się blasku istnienia. Choć sprawa wiary jest tu naprawdę ciekawych zagadnieniem – z pewnością podmiot jest istotą otwartą i wiele rozumiejącą, prawdopodobnie dlatego też niekiedy mierzy się z wątpliwościami i stale poszukuje (m.in. podnosząc temat Świętej Inkwizycji).
Przepiękna jest poezja Ireny Słomińskiej. Tu ta zwyczajna prozaiczność bycia wyziera z codziennych gestów czy sytuacji i obrasta w wielkie życiowe doświadczenie dzięki emocjom oraz rozmyślaniom podmiotu. Być może kobieta potrzebowała tych lat, by pełna nowej wiedzy oraz – przede wszystkim – dystansu móc spojrzeć na swoje dziecięce, dorastające i dojrzałe ja, na postawę rodziców, bliskich. Wydaje się, że dopiero teraz czerpie naukę o sobie, o człowieku i świecie z tych minionych zdarzeń. A może zawsze ją w sobie nosiła, ale my znamy jej tylko obecne, liryczne wcielenie?
Nie sposób nie wspomnieć też o jeszcze jednej, cichej bohaterce tomu – o przyrodzie. Ona jest tu wszechobecna. Bywa świadkiem życia oraz odchodzenia, traum, rozterek, ale i radości, powrotów. Chciałoby się powiedzieć nawet, że natura stoi zawsze na straży, m.in. pamięci. To w niej też przegląda się kobiecy podmiot Słomińskiej. Szuka wskazówek, ale i gotowych odpowiedzi. Żyje w zgodzie z rytmem przyrody, cyklem narodzin i zamierania, nieustannie wypatrując wiosny. A przecież zawsze dostajemy jakąś lekcję, choćby i zimą – ona wszak „mówi o wieczności”. Świat flory jest także swoistym pośrednikiem między tym, co wyrażalne (szukające wyrazu) a odwieczną tajemnicą.
W przyrodnicze metafory podmiot ubiera własne uczucia, obawy, wizje czy niepewności, szuka paralel, to znów posiłkuje się porównaniami:
„Chorągiewka”
Zamieć. Zimowa burza mojej przeszłości.
Taniec dni, kalendarzy śniegu w wichrze.
I ukryty pod stopami lód. Ślizgawica –
czasy, niestabilne jak ja. A jednak stawałam się,
lot śnieżycy, dezorientujący i odkrywczy.
Zima. Pogubiła już zamiecie jak przecinki
w zdaniu. I wypowiedź stała się monotonna.
Zabrakło oddechu. Mnie, w której stała się
żywiołem zima.
I teraz wywołuję znowu w pamięci jej ducha.
Zamieć. Mego ducha, który spokorniał.
Chorągiewka na wietrze.
Natura przeplata się tu z jeszcze jedną niezwykła kategorią – z magią! Och, wyczuwamy jej liryczne drżenie m.in. w „Przeczuciu” (klik), jednym z najpiękniejszych wierszy tomu, opisującym „doznanie lasu”. Te drobinki magicznego pyłu odnajdujemy tak naprawdę w niemal wszystkich tekstach zbioru. Bo Irena Słomińska ujmuje swoim wnikliwym spojrzeniem i niebywałą umiejętnością poetyckiego opisu. Uczy nas uważności na język, na „nieskończoność / możliwości słowa”.
Ach, słowa, słowa, słowa! W „Wierszach ostatnich” to bardzo ważny lejtmotyw. Cudownie autorka czuje słowo!
Jestem bardzo poruszona tą liryką – jest ze wszech miar czuła, choć pozbawiona naiwności i tej irytującej ckliwości. Gdzie trzeba – bywa dosadna, nawet z naturalistycznymi akcentami. To ważne, że Irena Słomińska uposażyła swój podmiot w tę naturalność, w cały wachlarz emocji i różnorodnych doświadczeń. Pozwoliła kobiecie z wierszy mówić o wszystkim, nie selekcjonując doznań, nie dzieląc na te poetyckie i te, które liryce notować „nie przystoi”. Dzięki temu „Wiersze ostatnie” są przejmująco bliskie czytelnikowi, intymne. Do czytania i przeżywania!
Poezja, który „zmusza, by myśleć i czuć. Uczy jak być / Jak odnaleźć się w sobie i świecie”. I w słowach…