Niebezpieczeństwo chodzenia do biblioteki

To niebezpieczeństwo polega na tym, że pożycza się książki, cudowne książki, które przynosi się do domu, i potem – po zrzuceniu i rzuceniu siatek, torebek, butów, żakietów – się czyta. A kiedy się czyta, zapomina się czasem o Bożym świecie, o obowiązkach, o powinnościach, a także – także czasem – o innych przyjemnościach. (Co nie zawsze jest wskazane!)

To niebezpieczeństwo polega na tym, że wybiera się czasem książki nie te, nie takie, według koloru włosów, sukien i według wzrostu… oczywiście, Czesław Niemen jakoś mi się tu przypałętał, z jego cudnym „Pod papugami”… bo książki to według okładki, czcionki, układu stron albo notek przeróżnych na pierwsze lub ostatniej stronie okładki albo na skrzydełkach. Zwłaszcza te notki pochwalne, te blurby marketingowe bywają często zwodnicze i jakby nieco na wyrost. A najgorsze jest to, że to, co jest w nich napisane to prawda, a jednocześnie, jak już się czyta albo przeczytało, to się okazuje, że to nie jest prawda… choć jest prawda… (skomplikowana rzecz ta prawda!)

To niebezpieczeństwo polega na tym, że czytam czasem książkę, która mi się nie podoba!!! Co jest jakby bez sensu. Chociaż… może nie do końca. O czym na końcu…

Przeczytałam właśnie „Kryjówkę” włoskiego pisarza i reżysera. I ten autor, Andrea Camilleri, na pierwszym skrzydełku wygląda przez okno, patrzy na nas; to starszy pan o miłym, pogodnym wyrazie twarzy, bije z niego ciepło, łagodność; to jest zdjęcie i pod nim notka biograficzna. Ciekawie.

Na drugim skrzydełku też ciekawie: autor opowiada historię inspiracji do postaci głównej bohaterki. Historia sama w sobie jest interesująca – pisarz był kiedyś na spotkaniu autorskim w więzieniu dla kobiet, gdzie jedna z więźniarek przeczytała mu swój wiersz, który okazał się na tyle dobry, że zainteresował się jego autorką, pytając za co dziewczyna siedzi. Okazuje się, że za podwójne morderstwo z premedytacją. Pisarz uzyskuje zgodę na widzenie z dziewczyną i tak opisuje tę dziewczynę: „(…) rozmawiamy i po raz pierwszy stykam się z przypadkiem kogoś, kto w ogóle nie ma pojęcia, że zamordowanie innego człowieka to coś złego. I nie ma w tym żadnej potworności, tylko czysta, nieskalana niewinność. (…)” Po kilku latach opisuje tę dziewczynę w swojej książce, oczywiście ta Arianna, główna bohaterka, nie jest tworem dokumentalnym, tylko przetworzonym literacko, ale w obrazie tej bohaterki autor książki oddaje czy stara się oddać to coś, co tak go zafrapowało w spotkanej kiedyś więźniarce.

Ten opis i mnie zafrapował, jako inspiracja do napisania książki, sama postać dziewczyny też; ciekawa byłam, jak pisarz ją „ugryzie”, jak przedstawi to coś, co go tak zadziwiło. Tymczasem jego bohaterka to żadna „czysta, nieskalana niewinność”, tylko zwykła po prostu chora psychicznie dziewczyna, dziewczyna z rozszczepioną osobowością czy podwójną osobowością, nie jestem psychiatrą, nie wiem, jak to się fachowo nazywa. Albo zwykłą psychopatką, człowiekiem pozbawionym uczuć wyższych, przecież zabija chłopaka, po czym idzie do męża i normalnie z nim rozmawia, jakby nic się nie stało, chłodna, pragmatyczna, usuwa „bałagan”, który się zrobił w jej kryjówce, no to to jest zachowanie typowe dla psychopatów (mama nie chciała dać mi pieniędzy na papierosy, no to ją zabiłem, wziąłem pieniądze i poszedłem do sklepu kupić papierosy – tak to działa, naukowo wciąż nie wiadomo właściwie dlaczego, to oczywiście mechanizm uproszczony). Myślę, że każdy tzw. normalny człowiek widzi różnicę między dobrem a złem, między życiem i śmiercią. „Czysta, nieskalana niewinność”, kiedy zabijasz kogoś, waląc go np. młotkiem w głowę (i to nie dlatego, że on chce cię skrzywdzić, tylko dlatego, że nie chce zrobić tego, czego ty chcesz), może istnieć tylko w chorym umyśle, no tu się chyba nie mylę. Eeee, trochę zła jestem, przeczytałam książkę o chorej psychicznie dziewczynie, której jakoś tam współczuję, choć nie wiem, czy z jej punktu widzenia ona potrzebuje czy zrozumiałaby to moje współczucie, pewnie nie, i której nie rozumiem, i której świata nie rozumiem.

Ale… I tu fragment, który mnie uwiódł, bo przypomniał mi mój wpis sprzed kilku chyba już tygodni, o nudnym i mądrym deszczu. Bo w „Kryjówce” babcia głównej bohaterki tak opowiada swojej wnuczce o deszczach:

(…)
Wyszły z domu przy pięknym sierpniowym słońcu, nagle zerwał się zimny wiatr, niebo pokryto się szarymi chmurami i spadły pierwsze krople.
– Schowajmy się, babciu.
– Nie martw się, zaraz przestanie, wyjdzie słońce i nas osuszy. To taki głupi deszczyk.
I rzeczywiście, było tak, jak przepowiedziała.
Później babcia wyjaśniła jej, że są trzy rodzaje deszczu: dobry, zły i głupi. I głupi właśnie spadł rano. – Dlaczego głupi?
– Głupi, bo niczego nie załatwia. Ledwie zrasza powierzchnię, ale tak słabo, że ziemia nawet nie odczuje ulgi. Wręcz przeszkadza, bo coś obiecuje, a potem tego nie spełnia, wywołuje pragnienie dobrej, świeżej wody, a potem go nie syci.
– A jaki deszcz jest dobry?
– Dobry jest ten, który gdy nadejdzie odpowiednia chwila, czyli kiedy ziemia go potrzebuje, od pierwszych kropel jest mocny, soczysty, stanowczy. I trwa nieprzerwanie przez wiele godzin. Ziemia bardzo lubi ten rodzaj deszczu. Bo nie tylko obmywa jej skórę, lecz wchodzi w nią coraz głębiej, sięga korzeni, nawet te najdłuższe się odradzają, dostają nowej energii. Również nasiona, które tylko na niego czekają. Szczęśliwe, wszystkie się zaczynają otwierać. Krótko mówiąc, dobra woda przynosi wiosnę.
– A zły deszcz?
– Zły deszcz jest wściekły, gwałtowny, złośliwy. Jest tak potężny, że zrywa liście z gałęzi, obcina główki kwiatom, depce trawę. Przynosi wiele złego i nic dobrego. A czasami zmienia się w grad. A grad jest już bardzo zły, bo niszczy wszystkie plony.
(…)

 Ładne, prawda?

Na końcu o tym, co zapowiedziałam na początku, że będzie na końcu (uśmiech). Wiele, wiele lat temu wysnułam teorię, że każda książka, najgłupsza, najnudniejsza, najmarudniejsza,  najdurniejsza, najbardziej wkurzająca itd. jest warta przeczytania, bo w każdej, w każdej, zawsze znajdzie się jedno choćby zdanie, dla którego warto było ją przeczytać! I tak chyba jest naprawdę. Bo „Kryjówkę” warto było przeczytać dla tego fragmentu o deszczu, który tak mi się spodobał i był jakby potwierdzeniem moich przemyśleń czy mojej obserwacji tego mojego „nudnego, mądrego” deszczu. Oczywiście, komuś innemu może podobać się cała książka, a jeśli nie, to np. jakieś inne zdanie, inny fragment, jakiś opis czy to postaci, czy krajobrazu, czy sytuacji. Ale chyba każdy i zawsze coś w każdej książce znajdzie. I mam więcej takich książek. I teraz sobie myślę, może by zrobić taką małą „do użytku wewnętrznego” kolekcję o nazwie „Książka jednego zdania”? Przy czym, co ważne, nie twierdzę, że książka jedna czy druga, która mnie się nie podoba, weźmy choćby tę „Kryjówkę”, której się tak niemiłosiernie czepiam, jest głupia. Broń Boże, to tylko bardzo moje zdanie; ktoś inny może uznać ją za genialną. I to też będzie prawdą!!!

I oczywiście, jak zawsze, chylę czoła przed każdym autorem książki prozatorskiej za jego pisarski trud prozatorski, który jest absolutnie inny niż pisarski trud poetycki. Oba wymagają mniejszego lub większego talentu, ale ten drugi jest jakby dmuchnięciem w piórko, a ten pierwszy jest prawdziwą ciężką pracą. Prawda? Prawda!