Daimonion

Czytając Czesława Miłosza.

Niemal każda strona, niemal każdy fragment, akapit czy jego część to teksty tak bogate, że każą się zatrzymać, pomyśleć; że wywołują tyle skojarzeń, przypomnień, myśli; że inspirują do własnych przemyśleń, własnego spojrzenia, własnego pisania; że dają asumpt do wspomnień, przypominania sobie doświadczeń z własnego życia.

Teraz taką jest lektura „Roku myśliwego”, książki-dziennika (prawie dziennika, bo jednak są w zapisach luki, czasem kilkudniowe), swoistego diariusza, sylwy.

Dzisiaj fragment o tworzeniu i roli boskości, owego daimoniona, dla poety, choć i dla całego życia człowieka także. Najpierw ściągam żywcem definicję tego określenia (z internetowej Encyklopedii PWN):

daimonion – [gr.], filoz. w starożytnej Grecji półboska istota duchowa, pośrednicząca między światami bogów a ludzi; także boska moc, boski znak, duch dobry lub zły, częściej rozumiany jednak jako duch opiekuńczy człowieka; bywał pojmowany jako głos wewnętrzny i w tym znaczeniu był przypisywany Sokratesowi; zgodnie z przekazem Platona powstrzymywał on tylko Sokratesa przed niewłaściwym działaniem, wg Ksenofonta także doradzał, co należało czynić; symbol sumienia.

A teraz cytat z Miłosza:

„Moim bodźcem i sekretem mojej energii była, nie ma co ukrywać, miłość, a stan mój w ciągu wielu miesięcy określiłbym jako niezbyt przytomny i „mediumiczny”. Jeżeli przyznaję się do niezrozumienia wielu moich wierszy podyktowanych przez dajmoniona, to powinienem też uznać jego niepodzielne władanie całymi okresami życia, które tylko ex post ukazują swoją dziwną logikę, natomiast co mnie naprawdę popychało do postąpienia tak czy inaczej, było niejasne.”

Zdarzyło Wam się kiedyś napisać tekst, najczęściej wiersz, który „spłynął”, pojawił się nie wiadomo skąd, którego tematyka lub sposób napisania dziwiły Was samych? To działał chyba ów daimonion, ta siła wyższa, jakiś boski przekaz, a może nakaz, jakiś anioł lub – za jego pośrednictwem – anioł kogoś innego lub jakiś duch opiekuńczy czegoś o czym pisaliście.

Chyba… Być może… Uczucie jest jednak dziwne, uczucie ex post, jak napisał Miłosz, po napisaniu, po pewnym czasie i po przeczytaniu („skąd u mnie coś takiego?”), już z dystansu, już post factum.

Na chybił trafił

Czasami bawię się w „na chybił trafił”. Nie chodzi oczywiście o lotka i sposób losowania liczb, choć i to kilka razy mi zdarzyło.

Ta moja gra dotyczy poezji i wierszy Czesława Miłosza. Mam jego wielką księgę z wierszami wszystkimi, tak przynajmniej twierdzi tytuł tego tomiska. Leży sobie ta książka na stole w kuchni i czasem ją sobie czytam „normalnie”, czyli np. wybieram jakiś tomik i czytam wiersze tego tomu, czasem szukam konkretnego wiersza albo konkretnego cyklu wierszy, czasem książkę otwieram w dowolnym miejscu i czytam od tego miejsca. Już to ostatnie można by nazwać wyborem na chybił trafił (choć czy to jest wybór?) No to powiedzmy, że jest to jakiś sposób wybrania miejsca w książce do czytania. Ale to zaliczam jednak do owego „normalnego” czytania.

A moją grę robię sobie wtedy, kiedy nie mam czasu, żeby usiąść i wygodnie się rozsiąść, wziąć książkę na kolana, czytać w spokoju, skupieniu, delektując się każdym słowem, zwrotem, wersem, zwrotką.

Więc moja gra polega na tym, że otwieram tę książkę w dowolnym miejscu i czytam tylko jeden wiersz. Tylko jeden!

Tym razem natrafiłam na „To jedno”. I znowu zachwyt!

To jedno

Dolina i nad nią lasy w barwach jesieni.
Wędrowiec przybywa, mapa go tutaj wiodła,
A może pamięć. Raz, dawno, w słońcu,
Kiedy spadł pierwszy śnieg, jadąc tędy
Doznał radości, mocnej, bez przyczyny,
Radości oczu. Wszystko było rytmem
Przesuwających się drzew, ptaka w locie,
Pociągu na wiadukcie, świętem ruchu.
Wraca po latach, niczego nie żąda.
Chce jednej tylko, drogocennej rzeczy:
Być samym czystym patrzeniem bez nazwy,
Bez oczekiwań, lęków i nadziei,
Na granicy, gdzie kończy się ja i nie-ja.

 

I znowu zachwyt! Widzicie tego wędrowca; ten krajobraz – rytm czy ruch tego krajobrazu, bo on jest nieruchomy, niezmienny, ale w tej niezmienności jest przemieszczanie (pociąg na wiadukcie, przelatujący ptak); widzicie tę chwilę, która jest jednocześnie wspomnieniem o pobycie tutaj, ale i pobytem dzisiaj, tu i teraz; widzicie tę drogocenną rzecz – to zapatrzenie?… To zapatrzenie, kiedy chcemy, żeby cały świat odszedł i dał nam spokój, a jednocześnie chcemy połączyć się, zespolić z całym światem; chcemy zjednoczyć się z tym, co oglądamy, bo choć ciągle jesteśmy sobą, to oczami wchłaniamy widok przed nami i niemal nim jesteśmy? To zapatrzenie to taka właśnie chwila, która jest granicą, „gdzie kończy się ja i nie-ja”.

Myślę, że większości z nas przytrafiła się taka chwila, kiedy zadziwiliśmy się krajobrazem przed nami. To mógł być las, jakaś dolina, pejzaż w górach, widok z daleka na miasto czy wioseczkę z wieżą kościółka. Myślę, że takim zauroczeniom sprzyjają miejsca, gdzie jest przestrzeń, powietrze, przestwór i dal… Takie zapatrzenie często zdarza się nam nad morzem, prawda? Możemy stać twarzą do morza i patrzeć, patrzeć, patrzeć, a prawie nie widzieć, i możemy błądzić gdzieś myślami – w krajobrazach zewnętrznych i wewnętrznych. Jesteśmy zamyśleni, ale jakby nie myślimy o niczym. Drogocenna rzecz, czyste patrzenie, mała wielka chwila…