Poetyckie schody

 

Poetyckie schody nie oznaczają bynajmniej trudności w pisaniu poezji, nie o to mi chodzi. Tym razem to po prostu wiersze, w których motywem przewodnim są schody.

Myślę teraz o schodach, i myślę, że każdy z nas ma w swoim życiu jakieś schody – oczywiście znów podkreślam, że chodzi nie o schody w sensie przenośnym, lecz o schody jak najbardziej fizyczne, stopnie, prowadzące w górę lub w dół (zależy z której ich strony patrzymy). W dodatku mam na myśli  schody dwojga rodzajów. Jedne to schody prowadzące na strych, drugie – schody z czasów dzieciństwa. Myślę, że każdy z nas ma jakieś swoje schody, szczególnie te z czasów dzieciństwa – bo albo w domu swoim, w swojej kamienicy albo też w domach czy kamienicach babcinych czy ciocinych, w domach wakacyjnych albo weekendowych-wypadowych-odwiedzinowych. I te schody najczęściej prowadziły do królestwa tajemnicy, fantazji i przygody – czyli na strych…

Z czasów dzieciństwa mam takie schody; skrzypiące dość upiornie, ciemne, bez światła i prowadzące na strych właśnie; żeby do tego raju się dostać, trzeba było ten schodowy odcinek, pełen czerni,  cieni, półcieni i tajemniczych konturów przejść, przebyć, najczęściej z duszą na ramieniu… Ale potem była nagroda – strych.

O schodach piszą poeci. W poemacie „Dwanaście stacji” Tomasza Różyckiego mamy typowe schody na strych, za nimi, po ich przebyciu też strych jak najbardziej typowy, pełen rzeczy typowo strychowych, czyli raj dla wyobraźni. Ale o tym raju to już można dalej poczytać w książce.

Potem mamy schody Czesława Miłosza, też i one skrzypią, co jest cechą podstawową przecież schodów wspomnieniowych i poetyckich. Te pochodzą z cyklu „Świat. Poema naiwne”.

Potem jeszcze schody Mariusza Kalandyka, rzeszowskiego poety, którego schody też skrzypiące, złowrogie, ciemne, jak na prawdziwe schody przystało, a dodatkowo ozdobione, podobnie jak u Cz. Miłosza, wzbudzającą strach u dzieci głową dzika. Ciekawe, ta głowa dzika. Ale te „Schody” i „Schody II” to dwa bardzo klimatyczne, żeby nie powiedzieć mroczne, sonety. Ciekawe, ładne.

No, zobaczcie sami.

 

 

Tomasz Różycki

Stacja ósma: Prudnik (fragment)

(…)

Ruszył więc powoli, niejako na pamięć i po czternastu nieudanych

próbach natrafił nogą na najpierwszy stopień, który pod ciężarem

wydał przeraźliwy jęk oraz skrzypienie. Były to schody drewniane,

niepomiernie stare, z rzadka pastowane i chodzenie po nich

zawsze oznaczało wydobywanie z zasuszonych desek

całej symfonii dźwięków. Człowiek je depczący

podobny był przy tym natchnionemu artyście,

co właśnie przebiega klawisze dość zepsutego swego klawesynu

od partii najniższych aż do najwznioślejszych.

Stopnie, podzielone na głosy i barwy, różniły się od siebie

wydawanym jękiem na podobieństwo kościelnego chóru

i, stąpając po nich, Wnuk miał przed oczami wizyty w tutejszej

farze parafialnej, gdzie babcie siedzące zaraz w pierwszych rzędach

już po odśpiewaniu kazanych melodii, wpadały w trans

i same intonowały kilka ulubionych spontanicznych pieśni.

Nieraz więc, zbiegając z góry, dało się odegrać za pomocą stopni

całe Gaude Mater Polonia. I teraz też wchodząc,

miał przed oczami swe młode lata, a kolejne dźwięki

wypaczonych desek odsłaniały wciąż nowe pokoje w pamięci

i nowe dziury dotąd niezgłębione jawiły się przed nim

niby ser ogromny, labirynt pamięci. Jak za lat dziecięcych

brzmiało po kolei Kiedy ranne wstają zorze i Boże coś Polskę,

a na koniec znowu Chwalcie łąki umajone i głos,

co go prowadził, zawiódł go na samą górę,

zwodził i omamił, aż z wielkiego roztargnienia uderzył Wnuk głową

o drzwi oznaczające koniec tej wędrówki.

(…)

 

Czesław Miłosz

Schody

Żółte, skrzypiące i pachnące pastą
Stopnie są wąskie – kto idzie przy ścianie,
Może bucikiem celować spiczasto,
A przy poręczy noga ledwie stanie.

Łeb dzika żyje, ogromny na cieniu.
Najpierw kły tylko, potem się wydłuża
I ryjem wodzi, węsząc, po sklepieniu,
A światło w drżących rozpływa się kurzach.

Matka w dół płomień migotliwy niesie.
Schodzi wysoka, sznurem przepasana.
Jej cień do cienia dziczej głowy pnie się.
Tak z groźnym zwierzem mocuje się sama.

Mariusz Kalandyk

Schody

U szczytu schodów czai się łeb dzika
I gdy wstępujesz w zakrzywioną przestrzeń
Myśl dominująca: świat bez przerwy znika
Jak las w zamieci w dzień mroźny i wietrzny

W cieniach wykusza łeb dzika się czai
Wchodzisz na stopień wiesz że lęk dziecinny…
I zaraz potem szeleszczącą zgrają
Rój nietoperzy w krańce swej dziedziny

Uderza tłumnie Więc jakoś to będzie?
U szczytu schodów witała cię matka
Tam były raje Tam twe lęki spały

A tu potworność Na schodach żołędzie
Jakby dla dzika pokarm co mu pyski zatka
I wielki polarny chłód I tyś sam zmarniały

Schody II

Zanim skrzyp deski doleci do ucha
Słyszysz w powietrzu dzwoneczki zamarzań
I ciemny alt ciepła co jak oskarżenie
Wybrzmiewa w trzasku bierwion zawieruchom

Na złość Wchodzisz na stopień i zaraz przepaście:
Złudzeń Kordyliery Snów prędkich manowce
A przecież ojciec uczył: „Synu, zamknij w garści
Każdy spazm lęku; bądź mężny mój chłopcze”.

U szczytu schodów łeb dzika się czai
U szczytu schodów przestrzeń ma twarz bestii
Ze szczytów schodów ciemność spływa w dół

U szczytu schodów w oknach płonie zorza
U szczytu schodów słychać chrobot pisk
Ze szczytu schodów patrzy dzikie Nic
 

 

Źródła tekstów:

T. Różycki, Dwanaście stacji.

Cz. Miłosz, Świat. Poema naiwne.

M. Kalandyk, Nowa Okolica Poetów nr 16 (1/2005)

Szpital – dziwne urządzenie

Kiedyś napisałam wiersz dla dzieci, zaczynający się tak: „Zegar – dziwne urządzenie…”. Teraz z dziwnym urządzeniem skojarzył mi się szpital. Wiemy, że szpital jest dobry, bo ratuje zdrowie i życie ludzi, ale chcemy jak najszybciej z niego uciekać, bo czujemy, że to miejsce jednak przyjazne dla człowieka, dla nas, nie jest. Niby to sprzeczność, ale chyba jest tak rzeczywiście. A to uciekanie, ta chęć ucieczki i opuszczenia tego miejsca, dotyczy nie tylko pacjentów, którzy tam są leczeni, ale i odwiedzających. Ci drudzy o tym, że chcieliby już stąd odejść, nie mówią głośno, może sobie nawet tego nie uświadamiają; w końcu przyszli odwiedzić najczęściej kogoś bliskiego, kochanego. Ale i jedni i drudzy, kiedy ze szpitala wychodzą i idą do domu, oddychają z ulgą.

Szpital składa się z hałasu, pośpiechu i długich monotonnych godzin, spędzonych przeważnie w pozycji leżącej. Długie monotonne godziny, spędzane przeważnie w pozycji leżącej są od czasu do czasu przerywane czynnościami medyczno-higieniczno-organizacyjnymi, co jednak – niestety – nie wpływa w żaden sposób na długie monotonne godziny, które niezmiennie pozostają takie właśnie (długie i monotonne).

Hałas polega na tym, że korytarzem przetaczają się z różnorodnym dudnieniem, skrzypieniem, strzelaniem, trzaskaniem i łoskotem różne wózki – pielęgniarek z lekami, opatrunkami itp., wózki z posiłkami (tu dochodzą odgłosy talerzy, sztućców, szklanek), wózki panów z odpadami, panów z zaopatrzeniem medycznym, pań sprzątaczek ze środkami czystości i inne nieznanego mi przeznaczenia. Do tego dochodzą głosy. Głośne rozmowy, szczególnie przez komórki; to koszmar. Do tego dochodzi głos telewizora (albo telewizorów), od samego niemal rana i z hojną głośnością, co najmniej dla połowy oddziału.

Pośpiech i długie monotonne godziny wbrew pozorom nie wykluczają się, te pierwsze dotyczą personelu szpitala, od najniższego do najwyższego, te drugie – pacjentów. Pośpiech, czyli do sal z pacjentami wpadają i wypadają wszyscy – pielęgniarki, lekarze, sprzątaczki, ordynatorzy, salowe, posiłkowe. Wpadają, zrobią swoje i wypadają. A kiedy o coś prosisz, pytasz, to odnosisz wrażenie, że odpowiadają jakby niewidocznie podskakując, jak na szpilkach, jedną nogą w sali, a drugą już na korytarzu… To jest dziwne.

Długie monotonne godziny spędziłam naturalnie przeważnie w pozycji leżącej, śpiąc i czytając. Czasem też, patrząc na moich współtowarzyszy szpitalnej niedoli, myślałam o kruchości naszego ciała (leżałam wszak na ortopedii) i o jakiejś nieuchronności przy długim życiu, które wiedzie nieodwołalnie do mechanicznego właściwie zużycia tego ciała i co za tym idzie – niedołężności i fizycznego cierpienia. Co jest okrutne i co stanowi jedną tylko, złą stronę wieku podeszłego i starości, bo są i dobre. To tak dodaję ku pocieszeniu serc…

…śpiąc i czytając… Przeczytałam „Bestiarium” Tomasza Różyckiego, ale przyznam, że nie rozumiem tej książki. Główny bohater śni, we śnie spotyka jakichś swoich krewnych, chodzi po jakichś pokojach, piwnicach, piętrach, dziwni ci jego krewni i te miejsca, w których się znajduje, on sam też dziwnie się zachowuje. Na końcu się budzi, a ten przebudzony też jest dziwny. W notce redakcyjnej na okładce tak napisano: „Przeżywamy wielką przygodę wyobraźni w świecie stworzonym przez poetę, który brawurowo operuje słowem i – podobnie jak w „Dwunastu stacjach” – bawi się językiem pod kostiumem komizmu ukrywającym prawdy zaskakująco istotne.” Pewnie tak i jest, ale ja tej książki nie rozumiem. Bardzo natomiast podoba mi się okładka. Czarno-białe zdjęcie karuzeli, gdzie koniki i inne zwierzęta powinny być bajecznie kolorowe, a nie są, ten uciekający konik i goniący go jakby lew, oddają grozę, związaną z tytułem – z bestiarium. Świetna okładka.

Jestem już w domu, a pobyt w szpitalu odchodzi w zapomnienie.