Agnieszki Kosińskiej „Miłosz w Krakowie” i jak to jest być pacjentem w szpitalu

 

Czytam wspaniałą książkę Agnieszki Kosińskiej „Miłosz w Krakowie”. Ileż tam rzeczy, spraw, opisów, sytuacji, ludzi, wydarzeń, ileż tam wszystkiego!!! O Czesławie Miłoszu, ale nie tylko! To dziennik, zapiski A. Kosińskiej, sekretarki-pomocnicy państwa Miłoszów. Wielkie dzieło, ponad 700 stron niezbyt wielkim drukiem, od 1996 do 2013 roku, jedne lata bardziej szczegółowe, inne mniej. Lektura fascynująca!

A ja dziś o czymś, hmm, o czymś chyba dziwnym, w całej książce tak marginalnym, że samej mi trudno uwierzyć, że akurat o tym chcę pisać. Ale to chyba chodzi o wspólność przeżyć, podobność doświadczeń. To łączy, prawda?

Poniżej kilka cytatów.

Więc 9 listopada 2000, w czwartek Miłosz podczas śniadania, które zwykłe jadł łapczywie i szybko (jak wszystkie posiłki), wstał i runął na ziemię, ręką łapiąc powietrze. Było to około 9.30.

Poeta zostaje przewieziony do szpitala, potem czuje się lepiej, a zmagania z pobytem w szpitalu A. Kosińska opisuje tak:

Moja wizyta u doktorów, nasze z Carol konsultacje, telefony, prośby o diagnozę, o badania neurologiczne, i wciąż miałyśmy wrażenie, że „something is missing”, „something is wrong”, jak określała to Carol, że coś jest nie tak. Moje rozmowy z lekarzami, tłumaczenie dla Carol w ogromnym stresie językowym (kilka dni temu – nie wiem dlaczego – kupiłam słownik medyczny polsko-angielski i angielsko-polski): Całe to zamieszanie z lekarzami zajęło nam sześć godzin, by doprosić się o fachową pomoc. Carol była bardzo rozżalona, i słusznie. Mnie było bardzo przykro, bo czułam to samo co Carol i dopóki mi nie wyjaśniła, nie wiedziałam, skąd mój wstyd: „Agnieszka, lekarze amerykańscy wytłumaczyli mi kiedyś, że bardzo trudno leczyć człowieka znanego, bo lekarze walczą ze sobą, nawet (najczęściej) kosztem pacjenta. Poza tym to, co Czesławowi zagraża, udar mózgu, wylew, zapobiega się i leczy w Ameryce inaczej. Przede wszystkim reaguje się natychmiast. Tu się czeka, szczególnie jeśli pacjent jest stary. Tam pacjent stary jest wyzwaniem. Dożył dziewięćdziesięciu lat? Świetnie, my zrobimy tak, że dożyje stu dziesięciu”.

Potem kolejny cytat:

14 listopada 2000, wtorek. Odysei szpitalnej ciąg dalszy. Po konsultacji neurologicznej w klinice na Skawińskiej, odbytej około 9 rano, czekamy na wyniki długo na korytarzu (około dwóch godzin!?), w otwartym bufecie, jak na scenie. Czesław na wózku inwalidzkim. Tu też, na korytarzu w barze, lekarz, który badał CM, rozmawia z nami, to znaczy z Carol i CM, ja pomagam, kiedy trzeba. Widzę rosnącą wściekłość Carol. Ja, zmęczona, nie zauważam od razu, o co chodzi: czy naprawdę nie można przejść do jakiegoś gabinetu, tylko tu, przy wszystkich wchodzących i wychodzących, odwiedzających, czekających, jedzących? Nikt tego nie zaproponował, nikt nie poprosił. To także moja wina. Powinnam to zrobić. Prosto i kategorycznie. Teraz to wiem, kilka godzin po. Dlaczego wtedy nie? Dlaczego człowiek godzi się na takie przykre niedogodności? Czyżby przywykł? Niezależnie od systemu opieki zdrowotnej i kraju: pacjent, a więc poniżony. Będziesz pacjentem, przygotuj się na poniżenie.

To dziwne, chciałabym powiedzieć, że pocieszające, że kontakt ze szpitalem i ludźmi, którzy tam pracują, ktoś odczuwa podobnie jak ja, ale nie mogę. Mogę natomiast, a nawet muszę – że jest to zasmucające, gdyż są te złe, przykre odczucia tak powszechne. Poza tym spójrzcie na datę zapisu Agnieszki Kosińskiej i opisywane przez nią miejsce – jest to rok 2000, moje szpitalne przygody pochodzą z obecnego roku, więc 16 lat później, tam Kraków, tu Opole – i co? I nic, nic się nie zmieniło, lekarz rozmawia ze mną na korytarzu, obok przechodzących pacjentów, pielęgniarek, odwiedzających, i odnoszę wrażenie, jakby przystępował z nogi na nogę, bo już chce iść, bo ma inne ważne zajęcia, a ja go zatrzymuję; inny w innym szpitalu każe pacjentowi pokazać brzuch, gdzie pooperacyjna rana, na ból której pacjent się uskarża, i to też w miejscu, gdzie ruch jak w Madrycie, obok windy, obok schodów… Jakoś przykro, prawda?

Kiedy jest się w szpitalu, zwłaszcza kiedy jest się chorym, niesamodzielnym, potrzebującym pomocy, to stanowi się przeszkodę dla wszystkich szczebli szpitalnego personelu. Niższemu personelowi przeszkadza się w pracy, w sprzątaniu, średniemu personelowi, pielęgniarkom zaburza się i psuje organizację pracy, a wyższy personel też ma z pacjentem problemy, bo jeden z drugim a to nie poddaje się procedurom, a to czegoś nie rozumie, a to zadaje jakieś banalne, głupie pytania; personel wyższy często daje pacjentowi do zrozumienia, że jest wyższy, wyższy i mądrzejszy do pacjenta!

W szpitalu najlepiej jest, kiedy jest się zdrowym, samodzielnym, samoobsługowym, kiedy nic nie boli, o wszystkim się pamięta, samemu się pójdzie, samemu zrobi, a jeszcze pomoże innym pacjentom, odciążając tym samym personel.

Jedna jaskółka wiosny nie czyni. Miła, opiekuńcza pielęgniarka czy lekarz, który rozmawia z pacjentem jak normalny człowiek z normalnym człowiekiem, zaprasza do gabinetu i odpowiada na pozornie głupie pytania, bo to, o co pyta chory dręczy go, zaś lekarz z racji swojego zawodu i pracy wie, co z tym zrobić, są raczej wyjątkami w ogólnej masie nieuprzejmości i braku szacunku.

Tak więc żeby nie było, że wszystko jest źle, to muszę powiedzieć – co ważne, co podkreślam – że nie wszyscy są tacy niefajni, byłoby to niesprawiedliwe, gdybym tak napisała. Tych „fajnych” jest jednak bardzo niewielu, niestety. Poza tym, chcę zaznaczyć, że nie mówię też tutaj o kompetencjach i fachowości, nie. Bo pielęgniarka czy lekarz mogą być świetnym fachowcem, mądrym, doświadczonym, kompetentnym, tylko kiedy traktują mnie arogancko, nieuprzejmie, jak zło koniecznie, którego najlepiej byłoby się pozbyć, kiedy traktują mnie jak przedmiot, a nie jak podmiot swojej pracy i na każdym (albo co drugim) kroku dają mi do zrozumienia, że daleko mi do nich i się nie znam – to ja dziękuję za taką fachowość, która mnie poniża, w stres wpędza i uświadamia, że jestem nikim.

Więcej narzekań nie będzie, no, chyba żeby coś się ciekawego przydarzyło… Jak kolejny fragment jakiejś książki, który pokaże wspólność przeżyć, podobność doświadczeń, które łączą, prawda?

 

Cytaty pochodzą z książki Agnieszki Kosińskiej „Miłosz w Krakowie”, Wyd. Znak, Kraków 2015, ss. 161,163-164.

 

Dodaj komentarz