Wiersz księżycowy

Taki mały, śliczny wiersz chcę Wam dziś pokazać. Z księżycem w tle. Czyli wiersz …księżycowy 🙂

To wiersz Magdaleny Podobińskiej z tomiku „Ocalały karp”, wydanego dzięki współpracy Stowarzyszenia Pisarzy Polskich z Instytutem Literatury, a do tego jeszcze dzięki stypendium z ZAiKS-u. Fajnie, że istnieją takie inicjatywy. Dzięki nim powstają świetne książki. Co prawda tytuł tomu jest dla mnie jakoś mało poetycki, ale w środku wiersze są świetne, niektóre – cudne!

Świetnie się czyta „Ocalałego karpia”!

Dlaczego tyle wykrzykników

Wykrzykniki oznaczają emocje. Silne emocje, silne poruszenia i wzruszenia, które odczuwamy jako reakcje na to, co nas spotyka. Emocje objawiają się w postaci reakcji. Reakcje na papierze to właśnie wykrzykniki. Tak to sobie wymyśliłam :-).

A pozachwycałam się tak mocno prezentem, który dotarł do mnie pocztą kurierską, przede wszystkim dlatego, że to była niespodzianka. Że się nie spodziewałam. I było to akurat w dzień św. Mikołaja, kiedy tylko (ponoć) grzeczne dzieci dostają prezenty. Choć jak się później dowiedziałam, to był przypadek, bo paczuszka była wysłana wcześniej, miała dojść wcześniej i miała jakieś przygody po drodze – to jednak w chwili dotarcia do moich rąk, nie miało znaczenia. Ja pomyślałam, że była tak przemyślnie wysłana, żeby trafić do mnie akurat w dzień prezentowy.

Paczka była tak starannie przygotowana, ładny papier, a na nim jeszcze kwiatuszki, na pakunku i na kopercie, sprytnie wsuniętej w opakowanie. Ładnie wszystko przewinięte srebrnym sznureczkiem z kokardką. Koperta też nie zwykła, lecz ozdobna, a w niej… kartka. Ale jaka! Śliczna! Z pięknym kwiatowym motywem, z bukietem kwiatów i ziół i z motylami autorstwa Jane Crowther, brytyjskiej autorki wspaniałych pocztówek (sprawdziłam w internecie; jeszcze do tej artystki powrócę, bo to bardzo ciekawa historia). W środku kartki cudowny wiersz, a jakże! Wiersz Krystyny Gucewicz, a o czym? O poezji i książkach, oczywiście.

A skoro o książkach, to ten pięknie zapakowany prezent to też książka. Z moją ukochaną poezją, pięknie wydana, piękne ilustracje. Które podobają mi się nie mniej niż wiersze, bo to moja ulubiona abstrakcja. A do tego dedykacja. Nie byłoby nic dziwnego w dedykacji, ale to jest dla mnie imiennie dedykacja od autorki, a nie od obdarowującej mnie tym zbiorem poezji! Trzeba więc nieco zachodu, by zdobyć dedykację autora dla kogoś innego, komu chce się zrobić taki prezent.

W do tej uczty duchowej doszła uczta dla ciała! Bo w paczce była też moja ukochana czekolada, cudowna, ręcznie robiona, w ekologicznym papierze, i z dodatkami w postaci liofilizowanej porzeczki czarnej i czerwonej.

Malutki pakuneczek, a spełnia wszystkie marzenia o cudownych chwilach…

No i to wszystko razem jest wzruszające. Wzruszam się i doceniam. I już nic więcej nie gadam, tylko… popatrzcie sami.

Spotkanie autorskie Wojciecha Ossolińskiego

 

We wtorek, 27 września 2016 r. spotkanie autorskie Wojciecha Ossolińskiego w bibliotece wojewódzkiej. W ramach cyklicznych spotkań nauczycielskiego klubu literackiego, które w WBP przy Piastowskiej odbywają się już chyba dwa lata, jeśli nie więcej. Dla mnie Wojtek jest przede wszystkim poetą, choć wiem, że wieloma innymi pozapoetyckimi sprawami też się zajmuje, zresztą biogram jego na zaproszeniu pokazuje wielość jego działań i zainteresowań.

Na spotkaniu przeczytał całkiem sporo nowych wierszy, wśród których wyróżniłabym wiersze poświęcone żonie oraz przyjaciołom. Wiersze te były tak charakterystyczne dla twórczości Wojciecha, z dużą dozą dystansu do rzeczy, często ironii i drwiny; z jednej strony bardzo „nowoczesne”, z drugiej – bardzo klasyczne.

Jeden z erotyków chciałabym przytoczyć, to wiersz z tomiku „Żyzny żywioł”, dwujęzycznego, w którym obok wierszy po polsku pojawiają się one w tłumaczeniu Franciszka Wszeticzki na język czeski.

Trochę za mało było mi rozmowy ze słuchaczami po prezentacji wierszy, ale wynagrodziła to niespodzianka, jaką autor przygotował większości osobom zebranym z pałacyku biblioteki. Wielu bowiem z nas nie wiedziało, że Wojtek wymyśla muzykę do swoich tekstów i sam je śpiewa, czy też raczej melorecytuje. Kilka takich melorecytacji zaprezentował z podkładem muzycznym i przyznaję, że te śpiewo-recytacje były bardzo przyjemnym doznaniem dla ucha.

Nie rozumiałam za bardzo potrzeby na tym spotkaniu autorskim osoby prowadzącej. Prowadził je Krzysztof Konarski, kolega po piórze Wojciecha, chociaż „prowadził” to za wiele powiedziane, bo prowadzący tam po prostu był. Oprócz kilku słów na początku otwierających spotkanie i później krótkiej wypowiedzi o sobie samym zakończonej jakimś niby dowcipnym wierszykiem o lokomotywie, niewiele się wypowiadał czy udzielał. Właściwie nawet prośby bohatera wieczoru: „Krzysiu, ratuj!”, „Krzysiu, gdzie jest ten wiersz?”, „Krzysiu, zginęła mi ta kartka!”, wydawałoby się nie na wiele się zdawały, bo prowadzący jakby z musu pomagał. A ja zawsze uważałam i uważam, że prowadzący ma być „zapleczem” dla bohatera spotkania, ma mu pomagać, być podporą i jednocześnie „dyrygować” spotkaniem, pilnować jego rytmu i kierunku. Tu muszę wspomnieć o moim doświadczeniu, kiedy to ja występowałam, czytałam wiersze, już jakiś czas spotkanie trwało i nagle pada pytanie mniej więcej takie: „No dobrze, ale gdzie jest poezja!? ale ja czekam na poezję!” Jakaś konsternacja się zrobiła na sali, cisza, zaskoczenie, zaskoczeni słuchacze, ja też, i tylko moja prowadząca nie straciła zimnej krwi i stanęła na wysokości zadania, zaczęła mówić, pokazywać czarno na białym, gdzie tu jest poezja. Za co jestem jej bardzo wdzięczna! Później pojawiły się głosy, że moje wiersze to sama poezja, ale w tej pierwszej chwili to właśnie prowadząca przyszła mi w sukurs; czyż nie od tego są prowadzący? Ale to tak na marginesie. Teraz będzie „Przyszłaś do mnie”

Wojciech Ossoliński
 
Przyszłaś do mnie
 
Przyszłaś do mnie rojem wieczorów
Biegłaś do mnie w sukni jesiennej
Wiodłaś w park za rękę mnie biorąc
W oczach niosłaś mi samo szczęście
 
Cicho weszłaś do mnie nad ranem
Okno spało na drugiej poduszce
A ja budząc się z tobą kochanie
Ciągle nie wiem czy robisz słusznie
 

 

Bajka o niezapominajkach

 

Na początku sierpnia dostaję majowe pozdrowienia! Ciekawe, prawda? Ale to są życzenia i pozdrowienia od Mai, a Maja ma prawo pozdrawiać Majowo w każdym miesiącu!

Więc wspominam, za sprawą Majowych pozdrowień, o miesiącu maju.

Maj to dla mnie miesiąc bzów i konwalii, miesiąc zakochanych i pierwszego powiewu …lata. Już czujemy, już przeczuwamy, a właściwie wiemy, że przed nami naprawdę ciepłe, cudowne letnie dni. Że już niedługo pójdziemy na urlop, a na urlopie pojedziemy na wczasy, na obóz, na plener, na wycieczkę, na choćby krótki wypad… Albo pobędziemy, poleniuchujemy trochę w domu, co też może być słodkie!

Ale teraz jeszcze maj, który jest dla mnie także miesiącem niezapominajek! One też kwitną krótko, trzeba uważać, by ich czasu nie przegapić; błękitne jak niebo w pogodny dzień, delikatne, malutkie, mało efektowne w porównaniu z innymi ekspansywnymi kwiatami, mają w sobie jednak wiele uroku. I jaką śliczną nazwę!

Niezapominajki przypomniały mi z kolei o starym, dawnym wierszyku, wpisywanym czasem do dziewczyńskich pamiętników.  Bo pamiętniki miały służyć pamiętaniu,  czyli NIEZAPOMINANIU. W wierszyk był taki:

Niezapominajki
są to kwiatki z bajki.
Rosną na potoczkiem
i mrugają oczkiem.
Kiedy płyniesz łódką,
śmieją się cichutko
i szeptają skromnie:
Nie zapomnij o mnie!

 

Dzisiaj więc chcę wszystkich bardzo sierpniowo, wakacyjnie pozdrowić i poprosić o NIEZAPOMINANIE – pamiętajcie o sobie i o swoich bliskich, o rodzinie bliższej lub dalszej, a także  o przyjaciołach, kolegach i znajomych, których – nawet po miesiącach czy latach – warto wspomnieć, przypomnieć ich sobie i im o sobie, może warto do nich napisać list albo choćby kartkę ze zwykłymi życzeniami (ale będzie niespodzianka i jakie zdziwienie – przecież to nie Wielkanoc ani Boże Narodzenie!), może wysłać maila albo sms-a, warto do nich zatelefonować, pogadać chwilę, a może nawet umówić się na spotkanie, zaprosić w odwiedziny. Warto „naszym” ludziom powiedzieć, że ich kochamy, lubimy, cenimy.

Nie zapominajmy o sobie nawzajem.

P.S. Piszącej powyższe słowa można powiedzieć: przyganiał kocioł garnkowi! Niestety, i ja nie jestem wolna od grzechu zaniechania wspominań i pamiętań…

P.P.S. Takie niezapominajki spotkałam w maju tego roku, i oprócz tych „prawdziwych”, błękitnych jak niebo w pogodny dzień, również takie „nietypowsze”, takie jakieś niezapominajkowe mutanty, czyli niezapominajki prawie  różowe.

Ekwilibrystyczne wiersze Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego

 

Czytam właśnie „Poezje” K. I. Gałczyńskiego, książkę wydaną przez wydawnictwo Czytelnik w 1980 roku. I co chwilę oczywiście wzdycham z zachwytu nad poetyckością jednego czy drugiego opisu. Finezja, lekkość, jakaś przewrotność, powiedziałabym, i jaka poetycka wyobraźnia! Pięknie opisuje Paryż, lato, noc, a o księżycu w tak wielu odsłonach to można książkę napisać. Napiszę!

A teraz fragment, który niedawno zapadł mi w serce, część wiersza „Spotkanie z matką”, który został napisany w 1950 roku, w leśniczówce Pranie (o roku i miejscu mówi informacja na końcu wiersza). Wiesz składa się z siedmiu części, każda jest na swój sposób wzruszająca, a  w tej pierwszej też noc, niebo gwieździste i nocne wspomnienia, przypomnienia o matce. I co nocą robi komar? Lamentuje! Czy to nie genialne? „Lamentuje nad uchem komar” – o natrętnym brzęczeniu komara tylko poeta może w ten sposób powiedzieć!

I podoba mi się jeszcze ta szpilka od włosów znaleziona w trzcinach; taki mały kobiecy atrybut, a taki wielki symbol.

Konstanty Ildefons Gałczyński

Spotkanie z matką

Ona mi pierwsza pokazała księżyc
i pierwszy śnieg na świerkach,
i pierwszy deszcz.

Byłem wtedy mały jak muszelka,
a czarna suknia matki szumiała jak Morze Czarne.

Noc.

Dopala się nafta w lampce.
Lamentuje nad uchem komar.
Może to ty, matko, na niebie
jesteś tymi gwiazdami kilkoma?

Albo na jeziorze żaglem białym?
Albo fala w brzegi pochyłe?
Może twoje dłonie posypały
mój manuskrypt gwiaździstym pyłem?

A możeś jest południową godziną,
mazur pszczół w złotych sierpnia pokojach?
Wczoraj szpilkę znalazłem w trzcinach —
od włosów. Czy to nie twoja?

Piękne wiersze w tej książce, obejmujące wybrane utwory poety od 1926 roku (miał wtedy 21 lat, był już po debiucie) do 1952 roku (roku jego śmierci). Ciekawe jest też to, że nie ma w niej żadnej wzmianki na temat autora, pochodzenia poszczególnych wierszy (z jakich tomików czy o pierwodruku), nic o sposobie wyboru wierszy, żadnego redaktora, nawet korektora; jedynie  podany jest autor obwoluty, okładki i karty tytułowej, przy czym na obwolucie widzimy niebieskie niebo i białe obłoki, czyli żadna rewelacja. Ale środek, jaki środek!

A pamiętacie, że pisałam kiedyś o innym wierszu tego poety – „Wielkanoc Jana Sebastiana Bacha”?

Ekwilibrystyczne wiersze pisał ekwilibrystyczny poeta. Bo też poplątany był to człowiek, chyba jak większość ludzi genialnych i utalentowanych, poplątane miał życie. Tak czytamy na stronie wydawnictwa Znak o książce o nim, napisanej przez Annę Arno:

„Kim był ten poeta, który zapisał się w zbiorowej pamięci wierszami o zaczarowanej dorożce, ogórku, który nie śpiewa, i Teatrzykiem Zielona Gęś? Zielonym Konstantym zakochanym na wieki w srebrnej Natalii? Oszustem, słodkim szarlatanem, sztukmistrzem wyciągającym wiersze jak króliki z kapelusza? Kpiarzem sypiącym fajerwerkami dowcipu? A może „psem na forsę” piszącym na akord dla tego, kto zapłaci? Postacią tragiczną, uwikłaną w nałóg i kolejne polityczne układy? Człowiekiem zdolnym oświadczyć się podczas wojennej tułaczki trzem kobietom naraz, gdy w domu czekała żona? A może „księżycowym facetem”, zakochanym przed wszystkim w poezji i muzyce? Książka Anny Arno odkrywa przed nami wszystkie te twarze Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego i jeszcze wiele innych. Podobnie jak jego poezja, mieni się wieloma odcieniami, obraz poety raz jest flamandzkim portretem, raz socrealistycznym plakatem, a innym razem karykaturą z „Przekroju”.”

 

Ciekawie, prawda, aż chce się przeczytać… A może już przeczytaliście?

Zdjęcie i opis książki Anny Arno „Konstanty Ildefons Gałczyński. Niebezpieczny poeta” pochodzą ze strony Wydawnictwa Znak http://www.znak.com.pl/

Zimny wiersz – ku pamięci i …przestrodze

 

Ten wiersz Wisławy Szymborskiej czytałam już dobrych kilka razy i wciąż czytam, odczytuję go tak samo. Porusza mnie za każdym razem, ale bardziej intelektualnie niż emocjonalnie, wstrząsa bardziej moją wyobraźnią umysłową aniżeli uczuciową, jeśli mogę użyć takich określeń. Mało w nim jakichś namiętności, za to chłodna kalkulacja, niezaprzeczalna logika, bezuczuciowy niemal opis, chłodny, dotykający ironii, do bólu zimny ogląd. Opis czegoś strasznego przecież, umierania.

I do tego jakie doskonałe wykorzystanie języka! Mistrzowskie, co tu dożo gadać!

Wisława Szymborska

Każdemu kiedyś

Każdemu kiedyś ktoś bliski umiera,
między być albo nie być
zmuszony wybrać to drugie.

Ciężko nam uznać, że to fakt banalny,
włączony w bieg wydarzeń,
zgodny z procedurą;

prędzej czy później na porządku dziennym,
wieczornym, nocnym, czy bladym porannym;

i oczywisty jak hasło w indeksie,
jak paragraf w kodeksie,
jak pierwsza lepsza
data w kalendarzu.

Ale takie jest prawo i lewo natury.
Taki, na chybił trafił, jej omen i amen.
Taka jej ewidencja i omnipotencja.

I tylko czasem
drobna uprzejmość z jej strony –
naszych bliskich umarłych
wrzuca nam do snu.

I tylko po ostatniej strofie jakoś mocniej bije mi serce. Wielka to pointa tego wiersza, ta „uprzejmość z jej strony”. Czyjej – „jej”? Wszyscy wiemy, to jasne, choć, spójrzcie, „jej” nazwa, „jej” imię nie padło w wierszu ani razu… A co z tej uprzejmości „ona” robi? – wrzuca nam naszych bliskich do naszych snów! Wrzuca, widzicie to, wrzuca!

Zimny wiersz, a przecież ku pamięci, ku przestrodze, ku refleksji.

 

Jak rzep psiego ogona

 

Jak rzep psiego ogona… tak ja przyczepiłam się, uczepiłam tej mojej „Czarownicy…”. Przyczepiłam i odczepić się nie mogę! Puścić i odpuścić nie mogę! I ciągle do niej wracam, ciągle o niej piszę, opowiadam, pokazuję, opisuję… Może ona ma mnie dosyć?

Ale przestać? Jakże bym mogła!? Kiedy wciąż przychodzą do mnie różne ciepła i dobroci, zacności i życzliwości z nią związane? To słowa moich czytelników, które utwierdzają mnie, że powstanie „Czarownicy…” miało sens, bo czytanie i słuchanie jej wierszy dostarcza im przyjemności, emocji, podoba się.

Więc poniżej chwalę się, chwalę, cytuję niektóre z tych dobrych słów.

„Dziękuję za tomik! Nie martw się Reniu, mnie nie musisz nawiać do czytania Twojej poezji, jest piękna….  Czytam, zachwycam się, przeżywam uczuciowo i emocjonalnie i unoszę się 10 cm nad ziemią!!!! A nawet, chyba….. zatęskniłam za miłością w wydaniu męskim….”

„Bardzo dziękuję za zaproszenie na wieczór poetycki. Nie mogłam pojawić się na tym spotkaniu, ale udało mi się kupić „Czarną aureolę” i „Czarownicę w sypialni” i jestem zachwycona Twoimi wierszami!!!! Piękne historie, ubrane zgrabnie w słowa. Takie prawdziwe. Wielki szacun!!!!”

„Jeśli chodzi o Twoje wiersze to są wspaniałe,  więc odrzuć jakiekolwiek wątpliwości. Ja rzadko czytam poezję i myślałam, że wezmę „czarownicę” do łózka i spokojnie zasnę, a tu wielka niespodzianka – przeczytałam od deski do deski, a od niektórych wersów nie mogłam się oderwać i czytałam je po kilka razy!!! Świetne!!!”

„Opowiadam przez telefon takiej mojej koleżance, że byłem na spotkaniu, że mam książkę i że to wiersze miłosne! No i przeczytałem jej „Most zwodzony”. No to ona, że też chce tę książkę i że mam ją zamówić, no więc zamawiam jeszcze jedną.”

A potem jeszcze to – wspaniałe słowa, dodające otuchy i wiary:

„A ja serdecznie gratuluję spotkania i książki, którą darzy Pani uczuciem szczególnym… Przebija się  ono wyraźnie w tym, co Pani pisze o tomiku i  w sposobie, w jaki Pani o nim opowiada. Bywa tak, że czuć jakby matczyną troskę, a innym razem – prawdziwą dumę ! I słusznie, bo „Czarownica…” jest ku temu powodem. Życzę  wiary w siebie oraz  siły i odwagi, aby tworzyć dalej !”

Wszystkim Wam dziękuję, serdecznie dziękuję!!!

I na koniec jeszcze dedykacja, napisana dla mnie przez Majkę Aulich, na jej książce reportażowej „Dookoła życia”, która to dedykacja też związana jest z………a jakże…… z „Czarownicą…”!!!

Hmm, taka ze mnie czarownica, że wychodzę poza „Czarownicę…”?!

A działo się to w Szklarskiej Porębie, gdzie pokazywałam i czytałam wiersze z tego właśnie tomiku z nieco rozdziawioną buzią 🙂

Ps. Ale jak tylko pojawi się nowa książka, to chyba od tej się odczepię i zacznę zajmować nową; taka jest kolej rzeczy…

Kobiety z greckiej tragedii Doroty Kiersztejn Pakulskiej

Pod koniec grudnia ubiegłego roku, dokładnie 28 grudnia, w ostatni wtorek tego miesiąca, ale i ostatni roku, miałam spotkanie autorskie w Domu Pobytu Dziennego „Malinka” przy ul Piotrkowskiej 2 . W Opolu, oczywiście. Było to jedno z cyklu spotkań, organizowanych przez Stowarzyszenie  Krajoznawców w ramach tzw. Spotkań z twórcą na bis. Ponieważ spotkania te odbywają się o godz. 10:30, więc są to – logicznie – nie wieczory, a poranki literackie przy kawie/herbacie.

Chyba pierwszy raz występowałam tak wcześnie, zresztą o takiej porze rzadko spotkania z literaturą są w ogóle organizowane.

Ale dlaczego wspominam o tym teraz. Przyszło mi to spotkanie na myśl, kiedy czytałam wiersze Doroty Kiersztejn Pakulskiej z jej tomiku  „Gramatyka życia”. Szczególnie, kiedy przeczytałam wiersz zatytułowany „Jak w greckiej tragedii”.

Podczas tego literackiego poranku była wspaniała atmosfera, tak myślę; myślę, że sprzyjało temu także miejsce – biblioteka i półki z książkami wzdłuż ścian, myślę też, że wiersze się podobały. Podczas dyskusji jeden ze słuchaczy powiedział wiele miłych słów pod ich (i moim) adresem. I powiedział coś takiego: „w tych kilku czy kilkunastu wierszach przekazała nam Pani tyle treści, ile chyba w tych książkach razem wziętych się mieści”.

Kiedy czytałam ten wiersz „Jak w greckiej tragedii”, pomyślałam to samo – w tych kilku zwrotkach, kilkunastu wersach, ileż tam mieści się historii świata, ile treści, przecież to to całowiekowa, wielopokoleniowa historia kobiet, dzieje roli kobiet przez różne, wszystkie właściwie epoki, wręcz po dzień dzisiejszy.

Zobaczcie sami.

 
Dorota Kiersztejn Pakulska

 Jak w greckiej tragedii

 Cóż możemy ofiarować my kobiety
naszym mężczyznom
by byli z nas zadowoleni
i by nie wzbudzać w nich gniewu
 
Pragną naszego piękna
brzęku kolczyków i bransolet
szelestu sukien
zapachu ud
– dajemy im to
 
Przebieramy się
w ich wyobrażenia o kobietach
w takich strojach
równie prawdziwych
jak bielizna kabaretowych tancerek
doprowadzamy ich
do największej ekstazy
 
Powinnyśmy opanować
sztukę odchodzenia
gdy się nami znudzą
bez roszczeń
i nużących mężczyznę
scen rozpaczy
 
Należy zachwycać się
wszystkimi ich dokonaniami
naszym podziwem
zagłuszamy ich wątpliwości
 
A gdy nasi mężczyźni
kochankowie synowie mężowie
bawią się w wojnę
zapominają o nas
 
Nie przeszkadzajmy im
 
Walczą o coś powabniejszego
niż nasze wyrafinowane pieszczoty
– o magiczną busolę Władzy
 
Przebierajmy się wtedy
w czarne wdowie welony
okrywajmy nimi świat
zawieszajmy na drzewach
niech walczą w scenerii
jak w antycznej tragedii
 
Bo jak w niej –
mamy w udziale tylko dwie role ofiary
lub nagrody
za ich wygrane bitwy

 

Kiedy czytam ten wiersz, mnóstwo myśli kłębi mi się i lata po głowie.

Przypomina mi się na przykład relacja Bryni ze spotkania, nie pamiętam z jakiej okazji, bo dobrych kilka lat temu, z Kazimierą Szczuką. Na tym spotkaniu pewien młody mężczyzna spytał, dlaczego kobiety nie mają na swoim koncie żadnych wielkich wynalazków, dlaczego nie wymyśliły żelazka czy żarówki. Wtedy K. Szczuka odpowiedziała mu, że dlatego po prostu – po prostu,  z takiej banalnej przyczyny, że kiedyś nie wolno im było uczyć się czytać i pisać, chodzić do szkoły, studiować na uczelni, uniwersytet był dla nich zamknięty – więc jak miały działać w różnych dziedzinach nauki, nie mając dostępu do wiedzy?

I przypominają mi się różne z historii fakty o dyskryminacji kobiet, różnych zakazach – jak zakaz nauki czy udziału w głosowaniach (w części kantonów w Szwajcarii kobiety uzyskały prawa wyborcze dopiero w 1990 roku!), przychodzą na myśl różne haremy czy domy publiczne, gdzie kobiety znajdowały się niekoniecznie z własnej woli, stosy pełne czarownic z ich córkami (też czarownicami), które to stosy rzadko „gościły” mężczyzn, o tragedii bycia córką zamiast synem albo nie mniejszą tragedią bycia matką córki a nie syna.  Nawet zgrabne powiedzonko mi się przypomniało: „jak się kobiety nie bije, to jej wątroba gnije”. Śliczne, prawda? No wiem, głupie. Ale jest też inne powiedzenie, a właściwie taki głęboki, niemal filozoficzny aforyzm, często przytaczany – mężczyzna powinien w swoim życiu zbudować dom, posadzić drzewo i spłodzić syna. Pomijając wszelkie interpretacje i symbolizmy, jest powiedziane jasno: syna, nie dziecko, nie córkę…

Ja nie jestem jakąś zażartą walczącą feministką, wiem też, że mieszam różne kultury i epoki. Ale tak ogólnie patrząc, jakoś tak ten „ustawodawca” i „prawodawca”  – obojętnie właściwie z jakiej epoki czy z jakiego kręgu kulturowego – trzymał te kobiety na odpowiednim miejscu…

Wracając do wiersza, myślę, że często kobieta nawet jeśli jest nagrodą za wygrane bitwy, to i tak jest w pewien sposób ofiarą.

Do wierszy Doroty Kiersztejn Pakulskiej będę zresztą częściej wracała. Lubię wiersze z treścią.

Czarownica ma szczęście (i nie) – ciąg dalszy

Na czym polega brak szczęścia „Czarownicy…” do mnie?

Na przykład na tym: jestem sobie w bibliotece i przeglądając i wybierając książki, robię tak: patrzę na grzbiet i grubość książki, potem wyciągam ją spośród innych, oglądam okładkę, czytam już dokładniej kto autor, jaki tytuł, patrzę na graficzną-plastyczną stronę okładki, potem jednym gestem odwracam książkę  i patrzę co jest z tyłu, czytam, przynajmniej pobieżnie, wszystkie blurby, notki redakcyjne, wypowiedzi znanych osób o tej książce, opisy statystyczne na temat ilości sprzedanych egzemplarzy i kolejności miejsca na wybranych listach bestsellerów, czytam biogramy autora albo innych zasłużonych dla książki osób, a także spisy albo napisanych książek, albo superdokonań tegoż autora albo listę nagród przez niego otrzymanych, potem otwieram książkę na chybił trafił, przekartkowuję ją, czasem czytam jakiś fragment…

Przyłapałam się na czymś takim, gdy spojrzałam na siebie z boku. Robiłam tak za każdym razem, przy każdym egzemplarzu, który brałam do ręki.

Wtedy pomyślałam, że jednak ta ostatnia strona, ta odwrotna, „tylna” strona, ta czwarta strona okładki jest też ważna, bo to od niej właściwie zaczynamy czytanie książki, i że muszę zmienić mój pierwotny pomysł na zamieszczenie na okładce „Czarownicy w sypialni” tylko fragmentów wierszy. Które niczego w zasadzie nie mówią o zawartości tej książki i które czytelnik może w końcu znaleźć w książce i sobie przeczytać albo je – te fragmenty z okładki, albo inne.

Więc uznałam, że – tytułem wyjaśnienia czy wprowadzenia – należy kilka słów od redakcji napisać, które to słowa zostaną przez te zamieszczone fragmenty potwierdzone, mam nadzieję. Dwa, a nie trzy, jak zamierzałam wcześniej. Oczywiście wszystkiego nie chciałabym zdradzać, więc poniżej dwa fragmenty wierszy, które znajdą się i w książce i na okładce (przynajmniej tak to wygląda w tej chwili, bo dochodzę czasem do wniosku, że nie mogę sama za siebie ręczyć… Choć już postawiłam sobie szlaban na jakiekolwiek dalsze zmiany, zmianki i modernizacje…)

 (…)
Odpoczywam na brzegu twojego snu
patrzę na czas który przysiadł na twoich rzęsach
Twoje imię jest dzisiaj moją poranną modlitwą
Jesteś obietnicą na jeszcze jeden dobry dzień
i wiem że w takiej chwili
niepotrzebna jest poezja
 
(…)
Leżą zwróceni do siebie jest cicho i ciepło
W takich chwilach się nie myśli
wystarczy być
A on psuje tę chwilę szepcząc jakieś wyznania
A ona nie odpowiada
ale i on nie chce odpowiedzi
całuje ją i zaczynają się sekundy

Zawartość poezji w poezji

Stary Sącz wieczorem

 Zachodzi słońce nad rynkiem i w liściach pokrzyw odbija się
niedoskonałość miasteczka. Gwiżdżą czajniki w domach,
jakby wiele pociągów jednocześnie wyruszało w podróż.
Płoną ogniska na łąkach i ich długie westchnienia
wędrują nad drzewami jak zagubione latawce.
Z kościoła wracają niepewnym krokiem ostatni pielgrzymi.
Telewizory budzą się ze snu i od razu wiedzą wszystko,
jak demony Aleksandrii o smagłych twarzach paserów.
Spadają noże na chleb, na wędlinę, na drewno, na ofiarę.
Ciemnieje niebo, w którym dawniej kryli się aniołowie
a teraz tylko sierżant policji i jego śp. motocykl.
Pada deszcz i jeszcze bardziej ciemnieje bruk.
Pomiędzy kamieniami otwierają się małe otchłanie.

 

W tym wierszu, do którego wróciłam i który odkryłam na nowo po kilku latach, „zawartość cukru w cukrze” (pamiętacie tę starą komedię z Wojciechem Pokorą „Poszukiwany poszukiwana”?) sparafrazowana na „zawartość poezji w poezji” jest …wielka. Niemalże stu procentowa! Rzadko się spotyka takie stężenie poezji w wierszu. Bo w każdym wersie, każdej linijce tego krótkiego w sumie utworu znajdujemy przenośnię, cudną metaforę, niezwykłe zestawienie słów, niewiarygodne porównanie, niepotoczny zwrot, opis poetycki albo obraz taki, który namalować może tylko poeta, używając sobie tylko właściwych narzędzi artystycznych, piórek, ołówków, stalówek.

No zobaczcie sami. Wybierzcie się razem z poetą na spacer po małym miasteczku wieczorową czy bardziej może – zmierzchową porą.  Rynek. Tu najczęściej jest ładnie, przytulnie, czasem bajecznie. Ale miasteczko nie jest doskonałe, co odbija się – odbija się jak w lustrze – w liściach pokrzyw. No oczywiście! Widzicie tam w kącie, w rogu, przy ścianie tamtego budynku kępę pokrzyw? O zmierzchu zasiada się do stołu, popija się ze szklanek herbatę albo rzadziej kawę, bo na noc kawa, nie, to już za późno. Przez otwarte okno słychać gwiżdżący czajnik, jeden, drugi… Gwiżdżą czajniki z wodą na herbatę albo kawę, właśnie, jakby sto pociągów gwizdało przed wyruszeniem w podróż. A ogniska, wiecie, wydają z siebie długie westchnienia i te westchnienia płyną wiotkie nad drzewami, nad zagajnikiem, lasem, potem może nawet zamieniają się w latawce.

Z popołudniowej mszy wracają pielgrzymi – nie wierni, lecz – pielgrzymi. Wracają z pielgrzymki do domów, do herbat w szklankach, rzadziej kaw, do telewizorów, którym robią pobudkę, a te od razu oczywiście są wszystkowiedzące i znające wszystkie ludzkie grzechy. A potem robi się w miastkach i miasteczkach kolację, noże kroją chleby, wędliny i deski do krojenia, które padają ich ofiarą – zboże, zwierzę i drzewo kiedyś żyły, ale może idąc pod nóż są ofiarą, jakąś żertwą czy obiatą, składaną – właśnie – komu? jakiemu bóstwu? życiu?

A nad miasteczkiem ciemniejące niebo, a w nim znany wszystkim pana policjanta motocykl świętej pamięci. A potem jeszcze zaczyna padać deszczyk, szarość zmierzchową jeszcze bardziej przyciemnia, i ciemnieje też asfalt na uliczkach, a na rynku ciemnieje bruk. A spomiędzy jego kostek wyłania się małe małomiasteczkowe piekiełko…

PS. …bo, pamiętacie, Ziemia jest piekłem innej planety… (napis na murze) … i to dla każdego z nas, dla każdego, tego z małej mieścinki i z wielkiej metropolii…

Ależ poleciałam… Nie chciałam aż tak opowiadać wiersza, ale z drugiej strony dlaczego nie… To wiersz z tomiku Adama Zagajewskiego „Anteny”. Jest tam wiele innych, które są może „mądrzejsze” czy bardziej znane, takie, które też bardzo mi się podobają, ale jak ten przemawia!… Kilka tygodni temu, będąc na spotkaniu z autorem, spytałam go o ten wiersz, powiedział, że ten Sącz to takie miasteczko, w którym można jeszcze spotkać w oknach na parapetach słoje z ogórkami… Taki element romantycznego obrazka.

A mnie się teraz przypomina wiersz Czesława Miłosza z nieszczęśliwym poczmistrzem z małego miasteczka…