Giuseppe Verdi i „Nabucco” w Opolskim Amfiteatrze

 

Oto zapowiedzi sobotniego wydarzenia w opolskim Amfiteatrze.

To będzie wielkie wydarzenie. To będzie niezwykłe widowisko. Bo to będzie pełna przepychu, gwiazd i wspaniałej muzyki słynna opera „Nabucco” Giuseppe Verdiego.

W czwartkowym wczorajszym „Naszym Mieście” Anna Konopka opisuje genezę powstania tej opery:

Historia związana z jej postaniem jest niezwykła. „Już nigdy nie będę komponował! Nie chcę czytać żadnych librett więcej!” – krzyczał młody Verdi, kiedy B. Merelli, impresario mediolańskiej La Scali, podsuwał mu tekst „Nabucco”. Po stracie ukochanej żony i dwójki małych dzieci kompozytor ogarnięty był wielkim smutkiem i poczuciem bezsilności. Przyjaciel jednak nie dawał za wygraną: „Dobrze, nie musisz nic komponować. Tylko przeczytaj” – i podał manuskrypt Verdiemu. Ten z wściekłością rzucił go na stół. Na otwartej stronie widniały skreślone piórem Solery słowa: Va, pensiero, sull’ali dorate… Verdi wpatrywał się w kartkę, jakby były to słowa wielkiego proroka, ogłaszające rychłe wyzwolenie dla jego udręczonej duszy, choć nie spodziewał się tak wielkiego sukcesu swojej opery.

Rzeczywiście, jakieś fatum prześladowało Verdiego w tym czasie, bo rok po roku stracił córkę oraz syna i żonę, a chłodne przyjęcie jego opery komicznej „Dzień królowania” dopełniło czary goryczy. Nic więc dziwnego, że doznał załamania nerwowego i nowe dzieło stworzył dopiero do dwóch latach (później, w ciągu siedmiu lat napisał 14 oper!).

Tak wygląda fragment jego biografii z tego złego okresu: W 1836 wrócił do Busseto, gdzie podjął pracę nauczyciela muzyki, tego samego roku ożenił się z córką swojego mentora, Margheritą Barezzi. Z tego związku urodziło się dwoje dzieci: Virginia (1837-1838) i Icilio (1838-1839) Z przyczyn finansowych Verdi zdecydował się ponownie przenieść się do Mediolanu. Po śmierci żony, w 1840 Verdi ukończył swoją drugą operę, Un giorno di regno, wystawioną w tym samym roku w La Scali.

Na szczęście, potem los mu sprzyjał, bo tworzył wielkie dzieła, a do tego w życiu kompozytora pojawiła się kobieta, która odmieniła jego los. Była to śpiewaczka Giuseppina Strepponi, z którą miał dwójkę dzieci.

A my mamy „Nabucco”, na które czekam niecierpliwie…

…trzymając piękny operowy bilet w ręce 🙂

Wystawa malarstwa Elżbiety Szołomiak

 

A wczoraj, 12 lipca 2017 roku, wernisaż wystawy obrazów Elżbiety Szołomiak, członkini Związku Polskich Artystów Plastyków Polska Sztuka Użytkowa.

Obrazy można obejrzeć w Pałacyku Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej przy Piastowskiej w Opolu, do 31 lipca i myślę, że warto. Warto przyjrzeć się tym szerokim-wysokim płótnom, na których przede wszystkim egzotyczne pejzaże i scenki rodzajowe, inspirowane podróżami w dalekie krainy, ale też krajobrazy bliższych nam okolic, a także kwiaty i martwe natury. Dalekie krainy to Birma, Jawa, Sumatra, Nowa Zelandia, które powtarzają się w podpisach pod pracami. Bliższe nam to Francja i jej cudowna stolica oraz Szwajcaria.

Artystka świętowała swoje 50-lecie pracy twórczej, choć nieco spóźnione, to i tak uroczyste, z tortem (pysznym) i lampką wina. Wszystkiego dobrego!

A tu chciałabym pokazać kilka zdjęć z pracami artystki, które ujęły mnie szczególnie, czy to kolorami, kształtami, czy słowami – tu myślę o chińskich dżonkach. Samo określenie „chińska dżonka” jest egzotyczne, czarowne, pełne poezji. I zobaczcie, jak na tym obrazie królują i pysznią się chińskie dżonki – kolorem, kształtem, słowem…

„Chińskie dżonki na morzu Południowo-Chińskim”

„Motyw z Paryża, wzgórze Montmartre”

„Martwa natura zielona”

Detal z „Martwej natury zielonej”

 

Sztandary Jerzego Beskiego w Teatrze

 

W maju pisałam o wystawie Jerzego beskiego  „20 sztandarów”, którą oglądałam w Muzeum Śląska Opolskiego. Wtedy, pamiętacie, weszłam do sali ze sztandarami i – oniemiałam z zachwytu! A wczoraj weszłam do Teatru lalki i Aktora przy Kośnego i oniemiałam ze zdziwienia! Bo moim oczom ukazały się znowu sztandary! Ależ się ucieszyłam; myślałam, że już ich nie zobaczę, a tymczasem one panoszą się, zdobiąc przestrzeń holu pierwszego piętra Teatrzyku. Choć w muzeum miały więcej przestrzeni, więcej oddechu, ale i tak wspaniale się prezentują na tle okiennej ściany, za którą widać, na ostatnim zdjęciu całkiem wyraźnie, budynki ulicy Kośnego.

Kilka zdjęć dla przypomnienia.

 

A tu trochę złota, złoconych, złotych i pozłacanych elementów, których trochę jest na tej wystawie.


Na tej ekspozycji też można przeczytać odautorski komentarz do sztandarów. Oto jak Jerzy Beski objaśnia, podpowiada, sugeruje, podejmuje zaoczną rozmowę z odbiorcą sztuki:

Rok temu wszystkie te elementy splotły się ze sobą tak szczęśliwie, że odważyłem się podjąć nowe wyzwanie. Postanowiłem tworzyć sztandary i w ten sposób wejść w dialog z widzami. Sztandary jako komunikaty niosące myśli, przeczucia, refleksje. Wachlarz treści otwarty: od surowej powagi po żart i błazeństwo. Środki ekspresji lakoniczne, skrótowe i symboliczne, operujące wyobrażeniami zderzanymi z przedmiotami rzeczywistymi.

Z kotem w roli głównej

 

W filii biblioteki miejskiej na ZWM-ie (dawnym, bo teraz to dzielnica Armii Krajowej), która mieści się przy ul. Skautów Opolskich 10, w budynku MDK-u, kocia wystawa. Z okazji 70-lecia istnienia biblioteki w Opolu kot znalazł się w logo biblioteki, a wokół tego wizerunku napis: „Biblioteka z pazurem”, więc w ZWM-owskiej filii nr 17 wymyślono wystawę związana z kotem. I poproszono wszystkich plastyków, którzy kiedyś mieli tutaj swoje wystawy indywidualne o pokazanie jakiejś pracy, związanej z kociskiem, kocurem czy też inną kotką. I zrobiła się w ten sposób świetna wystawa – z kotem w roli głównej. Koty występują na niej w rozmaitej formie, różnych wielkościach, różnych materiałach, sfotografowane, wypalane, malowane, klejone, rzeźbione, szyte czy wypatchworkowane.

 

 

Jest też kilka kotów „znajomych”. Czyli ich twórców. Mamy więc czarowne koty na czarownej akwareli Krysi Pierszkały, autorce wielu akwareli, ale i wierszy. Mamy kota z drewna z groźnymi wąsami i błękitnymi oczyma. Tego kota wyczarował Edward Pączek, autor rzeźb, karykatur, a także mojego portretu namalowanego kawą, o którym pisałam kiedyś.

(można przeczytać tu: http://reniablicharz.blog.pl/tag/edmund-ponczek/) W końcu mamy obraz białego kota na kolanach dziewczyny w czarnej sukience z czerwonym tłem. To dzieło Oli Lubczyńskiej, która ma na swoim koncie niejednego kota, przewijającego się na jej klimatycznych obrazach i którą pamiętam z galerii BP Atelier Bolesława Polnara i czasów, kiedy pisała świetne relacje-recenzje z wystaw w tamtym niezapomnianym, urokliwym miejscu.

 

Cudowne są te koty, takie kocie i kotowe!

20 sztandarów Jerzego Beskiego

 

W Muzeum Śląska Opolskiego jedna z wystaw to „20 sztandarów” Jerzego Beskiego, znanego opolskiego artysty. Weszłam do sali ze sztandarami i – oniemiałam z zachwytu! Wiem, mocno powiedziane, ale tak chyba było rzeczywiście. Strasznie mi się podobają. Strasznie, czyli bardzo.

Sztandary z różnych materiałów, przede wszystkim różnych tkanin, od ciężkich, grubo tkanych, gobelinowych,  po powiewne tiule (naprawdę poruszają się, drgają przy powiewie powietrza). A potem różne drobiazgi, rzeczy, przedmioty, czasem zaskakujące, dziwne, czasem z tzw. górnej półki, a czasem jakby wyciągnięte ze śmietnika. Bo tu jest to obrazek słodkiego putta, tam jakiś gruby patyk, podniesiony podczas spaceru; bo tu mamy medalik, aureolę i różę, a tam mamy – wywalony jęzor (przywodzący na myśl symbol Rolling Stones’ów), jakiś badylek, plastykowe opakowanie po czekoladkach z bombonierki (czyli też, co tu dużo gadać – śmieć), w końcu mało romantyczne i mało artystyczne jakieś …zwierzęce kopyto (sic!).

A potem są zestawienia tych różnych różności, czyli targająca emocjami mieszanka wysokiego i niskiego, wyobraźni, dystansu, poczucia humoru, ironii, i jest cudne pomieszanie rzeczy i przedmiotów, ważności z nieważnością, lekkości z ciężkością, konkretu z symbolem. Sztandary zaskakują, szokują, rozśmieszają albo smucą, dają do myslenia.

Oczywiście, skoro mowa o sztandarach jako dziełach sztuki, trudno nie wspomnieć o słynnych sztandarach słynnego Władysława Hasiora. Przy czym nie chcę porównywać prac obu autorów; sztandary to po prostu technika, którą obaj się posługują, i dlatego wystawa „20 sztandarów” Jerzego Beskiego przywiodła mi na myśl tamte sztandary Władysława Hasiora, powstające około pół wieku temu. Na marginesie, raczej rzadko można spotkać się z tą formą sztuki, prawda, czy mi się tylko tak wydaje?

Tak czy inaczej, trzeba koniecznie zobaczyć sztandary opolskiego plastyka, sprawdzić, czy budzą w nas (w was) to, o czym pisałam. Wystawa trwa do 21 maja, więc jest jeszcze trochę czasu. Poniżej kilka zdjęć, na niektórych detale.

 

Na ulotce przygotowanej na wystawę znalazły się słowa Jerzego Beskiego, opisujące poniekąd powstawanie, tworzenie się wystawy i pokazanych na niej prac. Przeczytałam ten odautorski komentarz dopiero po obejrzeniu wystawy i były to słowa, które pozwalam sobie zacytować:

Przyszedł do mojej pracowni rzemieślnik, żeby wykonać niedużą usługę. Po jej zakończeniu przyglądał się mojej pracy przy sztandarze. „Czy Pan to sprzedaje?” zapytał. Odpowiedziałem, że tak, o ile znajdzie się nabywca. „A ile pan dostanie?” pytał dalej. Przyznałem, że nie wiem i bardzo możliwe, że nie dostanę nic. „To po co pan to robi?”  skwitował. Nie wyjaśniałem mu niczego, bo było oczywiste, że ma swoje racje wsparte nieubłaganą logiką.

Moje racje są inne.

  • Przede wszystkim na obecnym etapie życia moja praca ma sens terapeutyczny. Opresji starości przeciwstawiam aktywność.
  • Odczuwam przesyt czystą abstrakcją, której tajemniczą poetykę drążyłem przez 8 lat. Sztuka abstrakcyjna wymaga rzetelnego, ścisłego programu, czyli swego rodzaju intelektualnej klatki, która po jakimś czasie zaczyna dotkliwie krępować.
  • Kilka lat temu zetknąłem się z obrazami Petera Breughla Starszego. Zachwyciły mnie i pomogły zrozumieć, że malarstwo jest sztuką opowieści.
  • Zawsze uważałem, że ważnym napędem twórczości jest chęć przygody i gotowość do podjęcia ryzyka.

Rok temu wszystkie te elementy splotły się ze sobą tak szczęśliwie, że odważyłem się podjąć nowe wyzwanie. Postanowiłem tworzyć sztandary i w ten sposób wejść w dialog z widzami. Sztandary jako komunikaty niosące myśli, przeczucia, refleksje. Wachlarz treści otwarty: od surowej powagi po żart i błazeństwo. Środki ekspresji lakoniczne, skrótowe i symboliczne, operujące wyobrażeniami zderzanymi z przedmiotami rzeczywistymi.

Tak więc, jak już wyżej powiedziałam, przeczytałam ten odautorski komentarz dopiero po obejrzeniu wystawy i pomyślałam sobie, że myślimy podobnie – autor, twórca sztandarów, i ja, odbiorca, widz. I pomyślałam też, że to cudownie!, że to radość dla obu stron, bo wiem (także z własnego doświadczenia) jak ważny jest dla artysty odbiór jego prac, odbiór sztuki, którą tworzy; z drugiej strony – jeżeli moje, odbiorcy odczucia pokrywają się z przesłaniem oglądanej, słuchanej czy czytanej sztuki – to to jest super!

Twórca i odbiorca i relacje między nimi – temat odwieczny. Pojawia się w opowiadaniu Wojciecha Żukrowskiego „Przyjaciel z Luliczang”, zamieszczonego w zbiorze wschodnich, azjatyckich opowiadań zatytułowanym „Nieśmiały narzeczony”, który ostatnio przeczytałam. Zbiór wydany w 1965 r. w Czytelniku, zaś samo opowiadanie zostało napisane w 1952 r. Oto fragment „Przyjaciela z Luliczang”, który nasunął mi wspomnienie o wystawie sztandarów Jerzego Beskiego:

(…) Był to ostatni obraz, którego nie dojrzał żaden z jego uczniów. Ale od owego dnia wydal się wszystkim tak prosty i jasny, jakby go od lat szalony przywoływał uderzeniami pędzla.

Wszyscy mamy oczy otwarte, a tak niewiele widzimy. Koty muszą tydzień czekać, zanim przejrzą, za to potem widzą w ciemności.

Patrzeć, zagłębiać się w dzieło sztuki, to współtworzyć z artystą. Skoro zaczynasz tropić w zmiennym nurcie życia – TAO – wieczną prawdę, choć umysł człowieczy niezdolny jej w pełni pojąć, jakąż radość głęboką daje samo przeczucie poparte zmysłami, że ona istnieje.

 

 

 

 

 

Wojciech Żukrowski, „Nieśmiały narzeczony”, Czytelnik, 1965, s. 43 (podkreślenia w tekście moje).

 

Szczęście mężczyzn i szczęście kobiet

 

Od 4  kwietnia 2017 r. Wojewódzka Biblioteka Publiczna w Opolu, a właściwie jeden z jej działów, czyli Biblioteka Austriacka zaprasza na wystawę zatytułowaną

KALIOPE Austria
Kobiety w społeczeństwie, kulturze i nauce

Wystawa jest jednym z elementów programu Wiosny Austriackiej. Jak informuje opis tego kulturalnego przedsięwzięcia na stronie biblioteki, wystawa ta w porządku chronologicznym opowiada dzieje arystokratek, artystek, dam prowadzących salony, aktorek, reżyserek, kompozytorek, śpiewaczek, uczonych, działaczek politycznych, aktywistek walczących o prawa kobiet. Obejmuje okres od początku XIX wieku po teraźniejszość. Wątkiem przewijającym się przez całą ekspozycję jest emancypacja kobiet, ze wszystkimi swoimi zwycięstwami i porażkami. Emancypantki odnotowały wiele sukcesów od czasu wolnościowego zrywu w epoce biedermeieru aż po XXI wiek. Ale też widać wyraźnie, że równouprawnienie nie zostało jeszcze w pełni osiągnięte i że nadal jest sporo do zrobienia.

Byłam na wernisażu. Wystawę można oglądać do 12 maja 2017 r., w czytelni na pierwszym piętrze, stanowią ją tablice ze zdjęciami i informacjami na temat wyżej wymienionych kobiet. Podczas wernisażu studentki filologii germańskiej Opolskiego Uniwersytetu przedstawiły krótki program muzyczno-literacki w języku niemieckim. Wpadło mi w ucho powiedzenie, które szybko zanotowałam, żeby mi nie umknęło. Co wyglądało tak:

 

Przetłumaczyłam te słowa tak: Szczęście mężczyzn nazywa się: chcę. Szczęście kobiet nazywa się: on chce. Czasem jeszcze dzisiaj ten rodzaj szczęść męsko-damskich można zobaczyć. A ja bym zmieniła szczęście w pierwszym zdaniu na prawo, a szczęście w drugim zdaniu na obowiązek, tak też byłoby ładnie…

Das Glück des Mannes heisst: ich will. Das Glück des Weibes heisst: er will. – tak powinien brzmieć ten cytat. Ale zanim to wiedziałam, chciałam spytać wykonawczynie tego montażu poetyckiego, kto jest autorem tych słów, ale dziewczyny szybko zniknęły po wernisażu; jednak bibliotekarka z Biblioteki Austriackiej powiedziała mi, że to słowa Fryderyka Nietschego. Nie byłam przekonana, taki ze mnie niedowiarek, zastanawiałam się, gdzie by tu znaleźć te słowa, gdzieś mi się tam kręciły po głowie, aż tu nagle patrzę, czytam, nie wierzę… jest Fryderyk Nietsche! Cytat sam do mnie przyszedł, taki mały cudek. Czytam „Szanghajską kochankę” Zhou Wei Hui, książka, w której atmosferę można wpaść i się w niej zapaść, książka, której każdy rozdział ma motto, cytat albo dwa cytaty. Bardzo lubię takie „wstępy” do rozdziałów.

I właśnie jeden z rozdziałów miał za motto słowa Nietschego, choć są one tutaj nieco przeinaczone, bo brzmią tak: „Szczęście mężczyzny: zrobię. Szczęście kobiety: on zrobi. Nietsche”. Więc chińska pisarka wykorzystała w swojej powieści słowa europejskiego filozofa. Tylko czy jego słowa nie są nieco przeinaczone? W takiej formie raczej zupełnie zmieniają sens tych dwóch zdań. Z tym „robić” zamiast „chcieć”, wygląda mi to tak: mężczyzna jest dzielny, sprawczy, on robi, działa; a kobieta – jest głupia, mężczyzna za nią robi, jest leniwa, mężczyzna za nią robi, wyrachowana, mężczyzna za nią robi, niezdolna, mężczyzna za nią ….itd. To „robić” zamiast „chcieć” stawia kobietę i mężczyznę na zupełnie innych pozycjach względem siebie. Może ta zmiana jest skutkiem tłumaczeń, wielu tłumaczeń. Najpierw Nietsche został przetłumaczony z niemieckiego na chiński, potem książka z chińskiego, z języka w którym została napisana, na angielski, a potem z angielskiego przetłumaczono ją na język polski. Takie translatorskie koleje „Szanghajskiej kochanki” i cytatu z „Tako rzecze Zaratustra” Fryderyka Nietschego.

 

Historia sztuki wg Tomasza Brody

 

W piwnicy Biblioteki Miejskiej przy Minorytów można obejrzeć wystawę Tomasza Brody zatytułowaną „Od Rubęsa do Pikasa”. To nie błędy w nazwiskach artystów, ale zapowiedź tego, co pokazuje autor na wystawie. Prace tam pokazane to część cyklu „Historia sztuki według Tomasza Brody” , w której przedstawia on własne wersje najbardziej znanych prac Van Gogha, Warhola, Picassa, Velazqueza czy El Greca. Przyznaję, że to specyficzna trawestacja. Przyznaję, że kilka razy zaśmiałam się w głos, tak zabawnie, dowcipnie i z poczuciem humoru są „zrobione” prace Tomasza Brody.

Wykorzystuje specyficzne środki –  przedmioty codziennego użytku, rzeczy niepotrzebne, wyrzucone albo kupione na jakichś wyprzedażach czy w innych sklepach; nie brakuje wśród nich butów, klapek, piłeczek pingpongowych, gąbek, grzebieni, opakowań po lekach, płynach do prania, różnego rodzaju kabli, wszelkiej maści zakrętek (do słoików, butelek, pojemników itd.), plastykowych folii. Ach, mnóstwo przedmiotów, które w zestawieniu z innymi i  – co najważniejsze – w rękach autora zaczynają tworzyć obraz –  z jednej strony znanego artysty, z drugiej – całkiem nowy.

Jest to swoista mieszanka: zabawa uznanym dziełem, kanonem i szacunek wobec niego; jest ukłon w stronę dzieła, kanonu, a jednocześnie próba zdjęcia z niego korony. Jest też tam trochę motywu edukacyjnego. (Co widzę po sobie – już zaczęłam szukać czegoś o Velazquezie, przy czym natrafiłam na ciekawe informacje o Picassie i paru wspaniałych wystawach.)

Oczywiście, trzeba wspomnieć, że wykorzystywanie materiałów wtórnych, tak je nazwijmy, do tworzenia dzieł artystycznych nie jest czymś absolutnie nowym, ale tutaj i materiały i cykliczność prac, i tematyka, i – w końcu – efekt końcowy są charakterystyczne i jedyne w swoim rodzaju.

Mamy tu Marylin Monroe – najpierw „przerobioną” przez Warhola, a potem i Warhola i Marylin Monroe przerobionych przez Brodę, nazwałabym sztukę Tomasza Brody jeszcze bardziej nowoczesno-współczesną – postpopkulturową!

Oczywiście, samo się nasuwa, że i my możemy stać się artystą postpopkulturowym, choć nie tylko, możemy sięgać i do antyku, chodzi o to, że sami możemy stworzyć sobie swój własny ulubiony obraz jakiegokolwiek ulubionego malarza, do czego zresztą autor wystawy namawia, prowadząc warsztaty. Aha, i jest też autorem paru bardzo fajnych książek, ale ich na wystawie nie było, szkoda.

A tutaj parę zdjęć z wystawy, zwrócić trzeba uwagę na tę damę w błękicie – jej dekolt jest zrobiony z szufelki na śmieci, niebieska suknia z jakiegoś worka foliowego, podobnie nakrycie głowy, głowa z butelki po płynie do mycia naczyń, wstążka na szyi z kabla ładowarki, usta kupione w sklepie wszystko za 5 złotych. Na innym obrazie słoneczniki z druciaków kuchennych, a kapelusz muszkietera z dwóch gumiaków.

 

No to …to trzeba zobaczyć!

 

Ps. Wystawa trwa do 6 marca 2017 roku.

 

Zapisz