Flanowanie według Reni Blicharz

To znowu wspomnienia. I tym razem moje flanowanie po uliczkach miasteczka Pag na wyspie Pag w Chorwacji w październiku 2005 roku. Moje włóczenie się po uliczkach i cały zachwyt kawałkiem Chorwacji udokumentowałam fotografiami.

 

Kolory Chorwacji

Opowieść o „mojej Chorwacji” zacznę od tego, że należę do osób, dla których wakacje to przede wszystkim ucieczka od miejskiej wrzawy i rutyny dnia codziennego. Chcę uciec od wielkomiejskiego zgiełku i pośpiechu wypełnionych spalinami ulic, od betonu dzielnicy, w której mieszkam i wieżowcowego krajobrazu. Chcę odetchnąć innym klimatem (nie tylko w sensie meteorologicznym), a oczy nasycić pięknem, pięknem dzieł natury czy też pięknem ludzkich rąk.

Tego roku wybrałam się na autokarową wycieczkę do Chorwacji.

Przeglądając foldery przed podróżą, przyznam szczerze – szczerze się przeraziłam. Pomijając przewspaniałe widoki, które zachwycają, wszędzie czytałam o oferowanych turystom możliwościach spędzenia czasu. A to surfing, a to spływy kajakowe albo wyprawy łódkowo-kajakowe, a to wycieczki rowerowe, a to wędkowanie na otwartym morzu, a tu znów pływanie, a do tego jeszcze nurkowanie i wspinaczka wysokogórska.

Jednym słowem – wypoczynek czynny, żeby nie powiedzieć ekstremalny! A ja, no cóż, ja tam wolę wypoczynek „nieczynny”…

Marzenia się spełniają. Miałam wypoczynek, o jakim marzyłam. Nie znaczy to, że całymi dniami i nocami siedziałam w hotelowym pokoju. Broń Boże. Codziennie zaraz po śniadaniu wyruszaliśmy w miasto w poszukiwaniu wrażeń. A wrażeń przecudnych i wielu dostarczało nam miasteczko Pag. Miasteczko malutkie – mimo iż najważniejsze na wyspie, której jest stolicą – i przeurocze. Zwłaszcza, oczywiście, jego stara część.

Jeśli wierzyć słowom pilotki, nazwa Chorwacji – Kroatia – pochodzi od słowa „krawat”. Wzięło się to stąd, że w dawnych czasach kiedy mężczyźni wyruszali na wojny, kobiety wiązały im na szyi kolorowe chustki czy tasiemki, swoistego rodzaju krawaty, które bardzo szykownie wyglądały. Przejęły ten zwyczaj ponoć i Francuzki, czułe na punkcie mody i elegancji… Nie wiadomo, ile w tej opowieści prawdy, niemniej jak każda tego typu legenda, wiele w niej uroku.

Ten niewielki i jeden z ładniejszych europejskich krajów, położony nad Adriatykiem, nazywany jest „krajem tysiąca wysp”. Nie bez przyczyny. Należy do niego 1185 wysp, wysepek i skał, które z lotu ptaka wyglądają jak zabawki porozrzucane niedbałym ruchem ręki Bogów, ot tak, od niechcenia, po błękitnym morzu.

Zresztą Chorwacja to miejsce, do powstania którego na pewno przykładali rękę bogowie, bo stworzyli piękną krainę z taką różnorodnością przyrody, że obdzielić by nią można kilka innych: przepiękne krajobrazy, rzeźbę terenu od gór przez doliny po morze, malownicze zatoki, a tam i białe, żwirowe plaże i żółte plaże piaszczyste, przebogatą szatę roślinną – od terenów porosłych zaledwie trawą i porostami po wybujałą śródziemnomorską roślinność. A do tego zróżnicowany klimat – w części kontynentalnej panuje umiarkowany, na wybrzeżu – śródziemnomorski, w centralnej części kraju – górski.

Wielką atrakcją Chorwacji są jej parki narodowe i tereny chronione, w których zachowały się nienaruszone ekosystemy o wyjątkowych walorach przyrodniczych i turystycznych. Tu znajdują się podziwiane do dnia dzisiejszego miasta, na których swoje piętno wycisnął starożytny Rzym – Pula, Split czy cudownie położone romańskie i średniowieczne miejscowości nadmorskie jak Dubrownik, Zadar czy Sibenik. Tutaj znajdują się też wspaniałe zabytki kultury, sztuki i architektury. Jednakże o tym nie chciałabym pisać, bo o tym dowiedzieć się można z różnorakich przewodników i folderów.

Chciałabym natomiast opowiedzieć o mojej Chorwacji, z którą spotkałam się na jednej z chorwackich wysp. Wyspa Pag pod względem różnorodności jest jakby miniaturką całej Chorwacji, można powiedzieć, że jest Chorwacją w pigułce. Bo spotkać na niej można całą przyrodniczą różnorodność, o której pisałam wcześniej. Bo raz ukazuje się turyście krajobraz iście księżycowy. Daleka przestrzeń, skały i kamienie, płaski teren jakby niezaludniony, opustoszały, księżycowy właśnie. Po chwili widać błękitne morze, z którego nagle wyrastają skały, pionowe ściany, wielkie bryły skał. A jeszcze trochę dalej, jak gdyby nigdy nic, wokół nas soczysta, wybujała zieleni.

Pag to wyspa soli. W pobliżu miasta Pag znajdują się saliny, zakłady produkujące sól. Ja je nazwałam „kopalniami odkrywkowymi” soli, bo dla mnie produkcja soli to kopalnia w Wieliczce, gdzie po sól trzeba schodzić daleko w głąb ziemi. Na wyspie wyrabia się sól starym sposobem suszenia w małych wydzielonych basenach, do których pozwala się wpływać morskiej wodzie. Sól z salin Pagu jest tak czysta, że nie trzeba stosować żadnych nowoczesnych chemicznych metod oczyszczania, od razu po odsuszeniu nadaje się do spożycia. Te baseny przypominają mi też pola ryżowe, mówię więc o nich salinowe ryżowe pola.

Przejeżdżamy przez wyspę Pag, której długość wynosi około 60 km, i już jesteśmy w mieście Pag. To centrum administracyjne, kulturalne i handlowe wyspy. Jednocześnie jest to świetnie zachowane średniowieczne miasto i pod tym względem stanowi zabytek sam w sobie. Zaczątkiem dzisiejszego Pagu było Stare Miasto Pag, którego szczątki można oglądać niedaleko od obecnego miasta i które w 1244 roku dostało prawa wolnego królewskiego miasta od króla Beli IV. Budowa nowego miasta według planów renesansowego budowniczego i architekta Jurije Dalmatince, zaczęła się w 1443 r. i od wtedy jakby liczy się historia dzisiejszej stolicy wyspy.

Miasteczko jest przecudne, pełne uliczek tak wąskich, że miejscami mieszczą się obok siebie 2–3 osoby. Są jak długie tunele, na końcu których widać morze albo góry. Zakochuję się w tych uliczkach. Spacerujemy tymi uliczkami i śmiejemy się sami z siebie, że ulic tu pięć na krzyż, a my ciągle błądzimy, że wszystkie prowadzą do głównego placu, a my ciągle znajdujemy jakąś nową, którą wychodzimy z innej jego strony. Ale to nic, tymi wąskimi, szalonymi uliczkami możemy chodzić, błądzić, wałęsać się cały dzień – i to nie może się znudzić – tyle mają w sobie uroku, tyle niebywałości, zwłaszcza dla nas, wielkomiejskich, wielopasmowych, wielkoparkingowych mieszczuchów.

Wiele domów Pagu nosi na sobie ślady historii – bo często pozostawione są w ścianach stare fragmenty murów, zdobią je wyciosane w kamieniu dawne znaki i herby szlacheckie, portale, naścienne ornamenty, stare balkony. W ścianach drzwi. A zaraz za nimi – już dom, kuchnia, stół, krzesła, jakiś kredens. Wystarczyłoby zrobić jeden krok, przestąpić próg – i już się jest w środku normalnego biegu dnia, normalnego rodzinnego życia.

Do specjałów lokalnej kuchni należą „paski sir” i jagnięcina. Mają one jedyny, niepowtarzalny smak. Pag bowiem to rozległe tereny, na których rosną tylko trawa i niskie aromatyczne zioła – szałwia, kocanka piaskowa czy rozmaryn. Są one podstawową żywnością owiec, żyjących na skałach, dzięki czemu ser i mięso zyskują swój specyficzny smak.

Z innych miejscowych specjałów wspomnieć trzeba o robionych tradycyjnym sposobem winie i trawaricy, lokalnej wódki Pagu, pędzonej legalnie w domach i legalnie sprzedawanej. O ile słodkie pażskie wino mi smakowało, o tyle o rakiji, choć to mocny „prawdziwy” alkohol, ja nic dobrego powiedzieć nie mogę, to chyba rzeczywiście trunek dla smakoszy.

O owocach morza i innych rybnych specjałach Pagu nie mogę się wypowiadać, nie lubię i po prostu nie próbowałam.

Podczas pobytu na Pagu pogodę mieliśmy piękną, prawdziwie śródziemnomorską, jednego dnia tylko przyszła nagle mała burza, z wiatrem bora. To tamtejszy lokalny wiatr. Zrobiło się zimno, morze stało się ciemne, pojawiły się fale z białymi grzywami. Po dwóch dniach wszystko wróciło do normy: słońce, piękne krajobrazy, morze i góry, plaża zaraz przy hotelu, kamienista, po której bosą stopą trudno byłoby przejść, ale dla mnie to i tak była atrakcja, bo dotychczas miałam okazję wygrzewać się jedynie na plażach piaszczystych. Kawałek tej plaży postanowiłam wziąć z sobą w postaci garści plażowych kamyczków, po to, żeby zrobić z nich jej replikę. Na pamiątkę. Na plaży można było znaleźć malutkie muszelki, choć trudna i żmudna to była praca, bo gubiły się wśród białych kamyków. Niemniej kilka sztuk udało mi się znaleźć. A po burzy, o której pisałam wcześniej, po której też wybrałam się na poszukiwanie skarbów wyrzuconych z morza, znalazłam więcej skarbów: szczypce jakiegoś homara (chyba), fragment jakiejś wielkiej, grubej muszli, połamanej pewnie na drodze do mnie podczas znacznie silniejszych sztormów niż ten, który my oglądaliśmy. I kawałek jakiejś skorupy; skoro jesteśmy w tak starożytnym miejscu, kto wie, czy to nie fragment jakiejś starożytnej wazy czy amfory! J

W hotelu nie było zespołu grającego ludową muzykę chorwacką, ale można było posłuchać chorwackiej muzyki w jednej z wielu kawiarenek, kafejek, restauracji i restauracyjek. W tej nad morzem „Cafe bar” przy ulicy Uhlinac często można było posłuchać wielkiego przeboju tegorocznego lata Miroslava Škoro „Swietinja”, razem ze śpiewającym piosenki Škoro kelnerem, który posiadał też i inne umiejętności – doskonale żonglował tacą.

A obok – i tam koniecznie trzeba zajrzeć – cukierenka, czyli slastičarnica „Jadran”, gdzie można zjeść różnorodne słodkości czy wypić mrożoną kawę i której jeszcze inną atrakcją jest to, że kelner tam mówi po polsku. Z czym, niestety, spotkałam się tylko tam, bo nawet recepcjonistki w hotelu Pagus języka polskiego ani trochę.

A skoro już o języku. Chorwacki to język z rodziny słowiańskich, lecz myliłby się ktoś, kto myślałby, że łatwo go będzie zrozumieć, a co dopiero nim się posługiwać. Mnie udało się przyswoić tylko dwa słowa tego dziwnego i trudnego dla mnie języka: „hvala”, które kojarzyłam sobie z polskim powiedzeniem „chwała ci za to…”, a więc „dziękuję”. Drugie to „koliko”, czyli „ile”, dla turysty z niezbyt zasobną kieszenią całkiem ważne słówko.

Miasto oddało cześć swojemu językowi w 1990 roku, wznosząc pomnik-popiersie Bartuli Kasića, żyjącego w latach 1575–1650. Napis na pomniku znajdującym się na głównym placu Pagu, placu Kazimierza IV, głosi: „Ojcu pierwszej gramatyki języka chorwackiego – miasto Pag”.

Podziwiam chorwackie niebo. Rano wschód słońca widzę z okna hotelowego pokoju. Zachód słońca widać z plaży, z nadmorskich uliczek czy kawiarenek. Tutaj zachód jest szczególny – nigdy nie widać słonecznej tarczy, jest schowana za skałami, jedynie horyzont albo płonie ognistą czerwoną łuną, albo jest jednolicie pomarańczowy albo mieni się różnymi barwami od różowego po jaskrawożółty. Opisać się chyba takiego zachodzącego nieba nie da, trzeba go zobaczyć. No, czasami uda się go uwiecznić na zdjęciu.

Uwieczniam wszystko moim starym analogowym aparatem fotograficznym, który wszystko potrafi i wszystko sam za mnie robi. Czasami trudno jest nad nim zapanować. Niektóre zdjęcia są, niestety, bardzo dalekie od efektu, który chciałam otrzymać, chociaż większość zdjęć mi się udaje.

Do niezbyt udanych zaliczam zdjęcie jaszczurki, która mieszkała gdzieś w palmie przy ławeczce, na której często siadywałam i podziwiałam widoki i długi rząd zacumowanych przy brzegu łodzi. To było prawdziwe bezkrwawe safari z aparatem. Długo musiałam czekać, aż uda mi się ją uwiecznić. Jaszczurka wybiegała spośród gąszcza palmowych liści, zastygała na nagrzanym słońcem chodniku, ale wystarczył jeden zbyt gwałtowny ruch i już czmychała spłoszona. Musiałam wykazać się wielką cierpliwością, by zrobić jej tę pamiątkową fotografię.

Zakochuję się w zieleni Pagu.

Drzewa oliwkowe to na wyspie materiał po prostu rzeźbiarski. Często są to wysokie drzewa, sięgające dachu, ale równie często są to pięknie krzewy i z nich poprzycinane żywopłoty, szpalery, ozdobne przejścia i bramy przy podjazdach czy wejściach do domów. Ozdobą tych roślin są ciemnozielone podłużne sztywne listki i małe zielone kulki, przyszłe oliwki, które ja do tej pory znałam jedynie ze słoiczków z przetworami.

Albo drzewa figowe. Przecież tam przy każdym domu w ogródku rośnie drzewo figowe! W jednym z takich domów kupujemy świeże figi, które są dojrzałe, aż lepkie, miękkie i słodziutkie, z milionem trzaskających pestek.

Czasami w takim ogródku czy przed domem rośnie palma albo kwitnący oleander. Czasami cały dom tak spowity jest w winogrona, że nie widać drzwi.

Jadę autokarem, patrzę. Podziwiam i zazdroszczę. – Jak tu pięknie! Czy oni wiedzą, że mają tu tak pięknie? – śmiejemy się z moich westchnień.

Fascynują mnie palmy, mogłabym stać przy nich godzinami. Jakaś niesamowita w nich siła, są twarde i mocne, a z drugiej strony – kruche i delikatne. Ich grubym ciężkim pniom zaprzecza lekkość pióropuszy koron, wydaje się, że chcą wspiąć się jak najwyżej, po samo niebo. Czuje się w nich jakąś potęgę, jakąś niezawisłość. Dzięki temu, że mają długie korzenie, mogą żyć w dość niesprzyjających warunkach, a do tego ponoć całkiem dobrze tolerują dość duże nawet zasolenie wody.

I jeszcze cykady. Dźwięki, które wydają są wprost niesamowite, głośne, przeszywające, niepowtarzalne. I nie do podrobienia! Wiem, próbowałam, nic z tego nie wyszło. J

Walutą Chorwacji są kuny, a chorwacki grosz to lipa. Nazwy te związane są też z dawnymi czasami, kiedy to walutą wymienialną były skóry kun i lipowe drewno, których dawniej było pod dostatkiem. Najmniejszą monetą chorwacką jest 20 lip, nie ma odpowiednika naszego jednego czy dwóch groszy. I tu ciekawostka – ekspedientka czy wydawaniu reszty zaokrągla należną kwotę do pełnej kuny, a gdybym ja miała na rachunku 12 lip to musiałabym zapłacić 20. Jestem zaskoczona. No i jak tu się rozliczać co do grosza?

Głównym placem, centrum miasteczka jest plac Kazimierza IV. Znajduje się tu wiele interesujących, godnych obejrzenia obiektów architektonicznych. Przede wszystkim jest to kościół farny kościół pod wezwaniem Najświętszej Marii Panny z Pagu, która to świątynia pochodzi jak i miasto z 1443 r. i stanowi dzieło Jurija Dalmatince. Przepiękne wnętrze, gdzie mieszają się architektura romańska, gotycka i renesansowa, olbrzymie, powiedziałabym monumentalne, z dwoma rzędami wysokich kolumn i z ołtarzami, i głównym i bocznymi, zdobionymi czerwonym i czarnym marmurem. Fronton Kościoła zdobi szeroki portal z misterną rozetą, której wzór stanowił inspirację dla miejscowych rękodzielniczek-koronczarek. O pażskich koronkach nie można nie wspomnieć, będąc na wyspie. „Paška čipka”, czyli pażska koronka to kolejna specjalność, po serze, jagnięcinie i miejscowych wyrobach alkoholowych, z której słynie wyspa. Zachował się tutaj tradycyjny ręczny wyrób koronek – każdy produkt jest unikatem, a praca ta żyje do dzisiaj na ulicach starego miasta, gdzie można spotkać siedzące przed domami i szydełkujące mieszkanki Pagu. Motyw koronki można spotkać zresztą niemal wszędzie – na folderach turystycznych, na opakowaniach, na kawiarnianych serwetkach czy torebkach z cukrem podawanych w restauracjach. Muzeum koronki znajduje się obok kościoła na placu Kazimierza. Podziwiać tu można serwetki o rozmaitych wzorach oraz różne techniki ich wykonywania.

Na tymże placu, na Trgu Kralja Krešimira IV usytuowany też jest Knežev Dvor, czyli pałac książęcy z godnym podziwu portalem.

Co warto jeszcze zobaczyć w Pagu. Przy targowisku, gdzie obok warzyw i owoców, kupić można także rakiję, pażskie wino i pażski miód – wszystko domowego wyrobu, znajduje się kościół św. Jerzego, który latem od czasu do czasu pełni funkcję galerii. Koniecznie trzeba obejść i obejrzeć ze wszystkich stron wieżę Skrivanat z przyległymi murami obronnymi, która to wieża jako jedyna z dziewięciu zachowała się do naszych czasów. I kościół benedyktyński pod wezwaniem św. Małgorzaty z klasztorem benedyktynek, które od wieków wypiekają według starych cerkiewnych przepisów tradycyjne ciasta, „baškotina”, aromatyczne precelki, które ponoć można dostać przy wejściu do klasztoru. Ja niestety nie miałam szczęścia.

Tradycja i współczesność. Przeszłość i teraźniejszość. Na Pagu jedno i drugie żyje obok siebie i z sobą. Proporcje między jednym i drugim są chyba rozsądnie zachowane. Wydaje się, że Chorwacji, przeżywającej w ostatnich latach wielki boom turystyczny „nie przewróciło się w głowie”. Wydaje się, że mimo wszystko zachowała równowagę między teraźniejszością, nowoczesnością  a tradycją i pamięcią o korzeniach.

Z pewnością to nie wszystko, o czym chciałabym opowiedzieć, to zaledwie część  różnych sytuacji, drobnych przygód, rozmów, wrażeń, część tego wszystkiego, co spowodowało, że Chorwacja wydała mi się tak jedyna, a wyspa Pag i miasto Pag tak zapadły mi w serce.

Wyczytałam gdzieś kiedyś, że to co gna podróżnika po świecie, to ciekawość, która karmi się zaskoczeniem podobieństwami i odmiennościami ludzi i krajobrazów. Te zaskoczenia pozwalają lepiej albo inaczej dostrzegać to, co ważne wśród tego, co dzieje się między ludźmi. Ale podróżnik to tylko „chwilowy” obserwator.

Dlatego też chciałabym to wszystko, co zobaczyłam i przeżyłam wziąć z sobą do domu, poopowiadać, ale i popokazywać przyjaciołom i bliskim, podzielić się. I w pewnym sensie zabieram z sobą tę moją Chorwację. W postaci zdjęć. Ale i zasuszonych liści i kwiatów, traw, szyszek, kamyków, muszelek i wszelkiego rodzaju skarbów: kawałka starożytnej (jestem tego pewna!) skorupy wyrzuconej przez morze, sklepowych rachunków, opakowania po papierosach kolumbo (przedstawiają starą mapę z okresu wielkiego odkrywania kontynentów, te mapy mają zawsze tyle uroku), papierowych serwetek spod filiżanki kawy czy cukrowych saszetek  z motywem koronki.

I mam teraz tę moją Chorwację w domu. Ale i tak czasem sobie myślę: może tam jeszcze kiedyś wrócę…

Flanowanie według Zbigniewa Herberta

„Senlis jest miastem, przez które przeszła historia” – tak zaczyna Zbigniew Herbert swoją opowieść o tym mieście, która to opowieść jest częścią ostatniego eseju „Wspomnienia z Valois” z jedynej , niepowtarzalnej książki – „Barbarzyńcy w ogrodzie”. Poeta zwiedza Senlis, opisuje je i opiewa, podobnie jak inne miejsca, które przedstawia nam piórem, okiem, duszą, umysłem poety. Ale tutaj, właśnie w Senlis, pokazuje on jakby kawałek innej strony swoich podróży, jakby trochę prywatności. Bo mówi, że po części „oficjalnej” następuje część „prywatna”, kiedy przestaje „pracować”, a zaczyna oddawać się podróżniczemu dolce far niente.

Co opisuje w sposób następujący:

Zeszyt i szkicownik idą do kieszeni i zaczyna się najprzyjemniejsza część programu – flanowanie, to znaczy:

  • włóczenie się bez planu według perspektyw, a nie przewodników,
  • oglądanie egzotycznych warsztatów i sklepów: śluza, biura podróży, zakładu pogrzebowego,
  • gapienie się,
  • podnoszenie kamyków,
  • wyrzucanie kamyków,
  • picie wina w możliwie najciemniejszych kątach: „Chez Jean”, „Petit Vatel”,
  • zadawanie się z ludźmi,
  • uśmiechanie się do dziewcząt,
  • przytykanie twarzy do murów w celu łowienia zapachów,
  • zadawanie konwencjonalnych pytań tylko po to, aby sprawdzić, czy życzliwość ludzka nie wyschła,
  • przyglądanie się ludziom ironicznie, ale z miłością,
  • asystowanie przy grze w kości,
  • wstępowanie do antykwariatów z zapytaniem, ile kosztuje grające hebanowe pudełko i czy można posłuchać, jak gra; potem wychodzenie bez hebanowego pudełka,
  • studiowanie menu wytwornych restauracji, które zwykle wywieszone są na zewnątrz i pogrążanie się w lubieżnych rozważaniach: homar czy ostrygi na początek; kończy się na odwiedzeniu „patronki” zakładu „Au Bon Coin”; jest miła, cierpi na serce i częstuje trunkiem zwanym „Ricard”, o obrzydliwym anyżkowym smaku, który przełknąć można tylko z szacunku dla upodobań krajowców,
  • dokładne czytanie programu festynu i nagród, jakie można wygrać w Tomboli dla żołnierzy,
  • a także wszystkich innych ogłoszeń, zwłaszcza pisanych ręcznie.

Czy nie jest to rzeczywiście jeden z najprzyjemniejszych sposobów zwiedzania świata? Bo w tych punktach może się znaleźć także coś takiego: stanie w środku katedry wśród przechodzących tłumów, z podniesioną głową,  i gapienie się, i okręcanie wokół, i nawet oczu zamykanie – bo tyle wrażeń w nas, myśli, przemyśleń, skojarzeń i przeczuć. Rzecz nie do opisania, na pewno nie w kilku zdaniach. Oczywiście to nie wyklucza zapoznania się z informacjami z przewodników czy innych folderów, bez nich jednak bylibyśmy ubożsi i być może nie przeżylibyśmy tylu doznań.